Weszliśmy w nowy etap, na którym obowiązują nowe mądrości. Na poprzednich etapach każdy mądry, roztropny i przyzwoity, z tych, co to rozpoznają się w tłumie po specyficznym zapachu, walczył jak nie z „burżuazją”, to z „kułakami”, jak nie z „kułakami”, to z „kontrrewolucją”, jak nie z „kontrrewolucją”, to z „ciemnogrodem”, jak nie z „ciemnogrodem”, to z „rasizmem”, jak nie z „rasizmem”, to z „homofobią”, jak nie z „homofobią”, to z „ksenofobią” - a niezależnie od tego, nad zmiennymi mądrościami etapów, unosiła się mądrość niezmienna w postaci walki z „antysemityzmem”.
Jest w tym nawet pewna logika, bo w awangardzie mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to rozpoznają się – i tak dalej – na wszystkich etapach plasowała się żydokomuna, co dodatkowo potwierdza ten stały punkt w zmienności. Teraz nastał etap walki z „populizmem”. Cóż to jest, ten złowrogi „populizm”? Wiele wskazuje na to, że ogłoszona właśnie święta wojna z „populizmem” to nic innego, jak konflikt między demokracją kierowaną, a demokracją spontaniczną. Demokracja kierowana polega na tym, że obywatele wprawdzie głosują, ale - zgodnie ze wskazówkami pani wychowawczyni, podczas gdy demokracja spontaniczna polega na tym, że głosują jak chcą. Rolę pani wychowawczyni objęli oczywiście mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to rozpoznają się – i tak dalej, więc nic dziwnego, że w obliczu zagrożenia demokracją spontaniczną, próbują bronić swojego monopolu na słuszność. Jednak z ostrożności nie proklamują świętej wojny w demokracją spontaniczną, bo chociaż ona spontaniczna, to jednak – demokracja, więc w powszechnym odczuciu mogłoby się okazać, że mądrzy, roztropni i przyzwoici rozpętali świętą wojnę po prostu z demokracją. W takiej sytuacji pojawić się może graniczące z pewnością ryzyko spełnienia przepowiedni, że „ręce za lud walczące lud sam poobcina” i strząśnie z siebie jarzmo nałożone przez mądrych, roztropnych i przyzwoitych, co to – i tak dalej. Dlatego roztropność podpowiada, by nie proklamować świętej wojny z demokracją spontaniczną, tylko – z „populizmem”. Mniej więcej znaczy to to samo, bo „populus” to po łacinie nic innego, jak „lud”, a „populizm”, to postępowanie skierowane na przypodobanie się „ludowi”. Nawiasem mówiąc, wielu ludzi uważa, że „lud”, to hipostaza, a więc przypisywanie realnego istnienia czemuś, czego nie ma. Ludzie ci uważają bowiem nie bez racji, z realnie istnieją tylko ludzie, zaś „lud”, podobnie jak „klasa”, to tylko sztuczna konstrukcja, właśnie hipostaza, mająca na celu usprawiedliwienie różnych głupstw, a nawet zbrodni – bo jużci – jeśli robi się głupstwa, albo popełnia zbrodnie w imieniu „ludu”, to z tego tylko powodu przestają one być głupstwami, czy zbrodniami. Jeśli nawet głupstwo czy zbrodnia stają się rażące, to bagatelizuje się ich ciężar uwagami, że „gdzie drwa rąbią...” - i tak dalej, albo – że nie da się zrobić omletu bez rozbijania jajek. Ten sposób rozumowania przedstawił w nieśmiertelnym poemacie „Caryca i zwierciadło” Janusz Szpotański, wkładając w usta Carycy Leonidy zbawienne pouczenia: „Wot Gitler, kakoj to durak! On się przechwalał zbrodnią swoją. A mudriec, to by sdiełał tak: nu czto, że gdzieś koncłagry stoją? Nu czto, że dymią krematoria? Toż w nich przetapia się historia!” Bardzo wiele zależy od zapanowania nad językiem, co zauważył już dawno klasyk demokracji Józef Stalin, poświęcając wiele uwagi językoznawstwu, a słuszność jego potwierdza choćby wynalazek semantycznej sztuczki, według której dziecko w okresie prenatalnym, to nie „dziecko”, tylko „płód”. Niby drobiazg – ale o szalenie ważnych konsekwencjach. Gdyby osobę w prenatalnym okresie życia nazywano „dzieckiem”, to w stosunku do takiej osoby powinny być rozciągnięte wszelkie możliwe standardy ochrony praw człowieka, które w przypadku „płodu”, a więc czegoś, co najwyraźniej jakościowo od „człowieka” się różni, nie obowiązują. Nie jest to oczywiście jakiś precedens, bo na przykład Aborygeni w Australii jeszcze na początku lat 70-tych ubiegłego wieku figurowali w spisie fauny i flory, no a Żydzi w Rzeszy Niemieckiej, jako „podludzie”, ludzi przypominali tylko zewnętrznie. Ciekawe, że w żydowskim Talmudzie takie właśnie zewnętrzne podobieństwo do gatunku ludzkiego przypisywane jest „gojom”, a więc osobnikom nie będącym Żydami – o czym wspomina ksiądz Bonawentura Pranajtis w broszurze „Chrześcijanin w Talmudzie żydowskim”. Myślę, że podczas przyszłorocznych obchodów Dnia Judaizmu warto byłoby poświęcić temu zagadnieniu więcej uwagi – żebyśmy lepiej rozumieli, w co właściwie się pakujemy. Nawiasem mówiąc – czy nie rzuca to światła na przyczynę, dla której mądrzy, roztropni i przyzwoici, co to – i tak dalej, traktują posłuszeństwo „ludu” wobec ich zbawiennych pouczeń, jako coś w rodzaju naturalnej powinności?
Wróćmy jednak do świętej wojny z „populizmem”, czyli z demokracją spontaniczną. Rozgorzała ona w Europie po brytyjskim referendum, które najwyraźniej zostało przez Niemcy a także żydokomunę odczytane jako zagrożenie dla dalszej egzystencji Unii Europejskiej, jako IV Rzeszy. Że zaniepokojenie objawiły Niemcy i odruchowo zareagowały intencją przywrócenia w stosunku do reszty reszty pruskiej dyscypliny – żeby każdemu wybić z głowy wszelkie myśli o „exitach” - to jasne. Nie po to tyle zainwestowały w budowę IV Rzeszy środkami pokojowymi pod pretekstem „integracji”, żeby teraz jacyś Węgrzy, jacyś Polacy, czy inne, mniej wartościowe narody, stawały im dęba. Żydokomuna ma inny powód – ten mianowicie, że instytucje Unii Europejskiej są znakomitym narzędziem do forsowania w Europie komunistycznej rewolucji, której celem jest zniszczenie łacińskiej cywilizacji, w myśl słów kultowej piosenki komunistów, że „przeszłości ślad dłoń nasza zmiata”. Ponieważ europejskie narody zaczynają zauważać, że ktoś próbuje je w tym właśnie kierunku zoperować i próbują się temu przeciwstawić wykorzystując procedury demokratyczne, żydokomuna, najwyraźniej korzystając z dyskretnego wsparcia niemieckich i nie tylko niemieckich tajnych służb, proklamowała świętą wojnę z „populizmem”.
Przy tej okazji coraz lepiej widać, że za parawanem demokratycznych procedur tajne służby przechodzą na ręczne sterowanie swoimi państwami, tak organizując obywatelom wyborcze alternatywy, żeby bez względu na wynik wyborów, były one zawsze wygrane. Znakomitą tego ilustracją są wybory prezydenckie we Francji, gdzie w ciągu dosłownie kilku miesięcy Emmanuel Macron został wykreowany na Wielką Nadzieję Białych i Czerwonych jednocześnie – podobnie jak u nas sprytny pan Ryszard Petru, którego, podobnie jak i całą jego partię - uważam za wydmuszkę Wojskowych Służb Informacyjnych. Najwyraźniej Unia Europejska zmierza szybkim marszem w stronę rozwiązań, jakie w naszym kraju znamy z przeszłości, kiedy to obywatele „wybierali” Umiłowanych Przywódców, uprzednio wyznaczonych przez Partię. No ale socjalizm wszędzie jest taki sam – bez względu na to, czy forsuje go Związek Radziecki, czy Unia Europejska.
Tak, czy owak – Scheiss
Ileż wiadomości może dostarczyć człowiekowi lektura żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana redaktora Adama Michnika – oczywiście jeśli czyta się ze zrozumieniem! Chodzi o sens publikacji niekoniecznie wyrażony expressis verbis w nich samych – bo już Antoni de Saint-Exupery zauważył w „Małym Księciu”, że „najważniejsze jest niewidoczne dla oczu”. Więc jeśli na przykład żydowska gazeta dla Polaków z mściwą satysfakcją pisze o porażce Wiktora Orbana w walce ze starym żydowskim grandziarzem finansowym Sorosem, to jakież wiadomości możemy z tego sobie wydedukować? Po pierwsze, że żydowska gazeta dla Polaków nienawidzi Wiktora Orbana, a nie sądzę, by taka nienawiść była – po pierwsze – bezinteresowna a po drugie – by była następstwem jakiejś samowolki ze strony redakcyjnego Judenratu. W takim razie Wiktora Orbana musi nienawidzić nie tylko redakcyjny Judenrat „Gazety Wyborczej”, a nawet więcej – nienawiść redakcyjnego Judenratu do Wiktora Orbana ma raczej charakter pochodny od nienawiści, jaką zieje do niego Sanhedryn – ten, którego „nie ma”. To w ogóle ciekawa rzecz z tymi Żydami, że nienawidzą całego świata i do całego świata mają pretensje. O co? Tego wyraźnie nie precyzują, ale wydaje się, że o to, że nie władają światem, jak w swoim mniemaniu na to zasługują. Myślę, że to właśnie jest główną przyczyną niechęci do Żydów, bo przecież nietrudno zauważyć tej pogardy i tej nienawiści, jaką zieją do świata, więc nic dziwnego, że świat reaguje na to co najmniej chłodną rezerwą, a w porywach – również zniecierpliwieniem. Po drugie – że stary żydowski finansowy grandziarz przy pomocy swojego złota, wojuje z węgierskim rządem. O co grandziarz może wojować z węgierskim rządem? A o cóż by innego, jak nie o władzę nad węgierskim narodem, do której pretenduje również węgierski rząd? No dobrze, ale o ile węgierskiemu rządowi władza potrzebna jest dla realizowania programu, jaki Wiktor Orban w swoim czasie przedstawił, to po co potrzeba jest grandziarzowi? Jak pamiętamy. Premier Orban powiedział, że chciałbym wydobyć Węgry z pułapki zadłużenia. Rzecz oczywista, bo przecież wiadomo, że państwo siedzące w kieszeni u lichwiarzy, może tylko groźnie kiwać palcem w bucie, a i to, o ile mu pozwolą. Ale wydobycie państwa z pułapki zadłużenia wymaga przykręcenia finansowej śruby – i Wiktor Orban ją przykręca. Mimo to Węgrzy go popierają, o czym świadczą dwukrotnie wygrane wybory i to większością „konstytucyjną” to znaczy – wystarczającą do zmiany konstytucji, co w naszym nieszczęśliwym kraju nikomu jeszcze się nie udało. Ale skoro przykręca im śrubę, to dlaczego właściwie go popierają? Pewne światło rzuca na to fragment preambuły do węgierskiej konstytucji, mówiący o „koronie św. Stefana” Otóż jest to nazwa terytorium węgierskiego sprzed traktatu w Trianon, który był narzucony Węgrom 4 czerwca 1920 roku jako kara za uczestnictwo Węgier w I wojnie światowej po niewłaściwej stronie. W następstwie tego traktatu Węgry utraciły 2/3 terytorium państwowego. W tym kontekście lepiej rozumiemy niezmienne poparcie Węgrów dla programu Wiktora Orbana, mimo że wiąże się on z przykręcaniem śruby. No dobrze, a po co w takim razie władza nad narodem węgierskim potrzebna jest staremu żydowskiemu finansowemu grandziarzowi? Na pewno w jakimś innym celu, bo w przeciwnym razie nie walczyłby z węgierskim rządem, tylko go wspierał. Najwyraźniej władza ta jest grandziarzowi potrzebna dla doprowadzenia węgierskiego narodu do stanu bezbronności, by móc na nim pasożytować. Nie osobiście, ma się rozumieć, bo grandziarzowi wiele nie potrzeba, tylko dla innych członków wspólnoty plemiennej, którzy zamierzają rozkwitać na tym „nawozie historii”. Warto zwrócić na tę możliwość uwagę tym bardziej, że rząd naszego nieszczęśliwego kraju z grandziarzem nawet nie próbuje walczyć, tylko skwapliwie mu się podkłada – o czym mogliśmy się przekonać choćby z lizusowskiego listu pana prezydenta Dudy do uczestników uroczystości otwarcia w Warszawie biura Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego – jednej z wielu macek oplatającej świat ośmiornicy. Ciekawe, na co właściwie ten cały prezydent Duda liczy – czyżby na to, że może pozostawią go w charakterze parawanu, za którego osłoną starsi i mądrzejsi będą okupowali nasz nieszczęśliwy kraj? Może tak, a może nie – na co wskazuje przykład Ukrainy, gdzie Arszenik Jaceniuk, zaledwie „podejrzewany” o żydowskie pochodzenie, zastąpiony został przez Włodzimierza Hrojsmana, którego już o nic podejrzewać nie ma potrzeby. Skoro tak, to i u nas wszystko jest możliwe tym bardziej, że pan prezydent Duda za żadne skarby nie chce powiedzieć, co właściwie obiecał w Nowym Jorku reprezentantom tamtejszych gangów, podobnie jak pani premier Beata Szydło ani słówkiem nie wspomniała, czy podczas wizyty polskiej delegacji rządowej ad limina w Izraelu rozmawiano o tych nieszczęsnych „roszczeniach”, czy nie. Obawiam się, że skoro wokół tej sprawy zapanowała taka zmowa milczenia, to Wysokie Zmawiające Się Strony muszą ukrywać jakieś wyjątkowo parszywe projekty.
Oczywiście stary grandziarz, przed którym – jak przypuszczam – jako swoim pryncypałem nie tylko pan red. Michnik, ale i pozostali członkowie redakcyjnego Judenratu, a tym bardziej – szabesgoje w rodzaju potomkini świętej rodziny w osobie pani red. Dominiki Wielowieyskiej (swoja drogą, jak nisko upadła tubylcza szlachta; kiedyś każdy szlachciura miał swojego pachciarza, a dzisiaj każdy pachciarz ma na swoje usługi nie jednego, ale nawet kilku zdegenerowanych potomków świętych, a niechby tylko starych rodzin, co to skaczą przed nim z gałęzi na gałąź), więc stary grandziarz nie mówi wprost, o co mu chodzi, tylko ubiera swoje lisie zamiary w elegancko brzmiące pozory, a konkretnie – w intencję budowania w Środkowej Europie „społeczeństw otwartych” - co w praktyce wychodzi naprzeciw toczącej się w Europie komunistycznej rewolucji, która na obecnym etapie nastawiona jest na masowe duraczenie mniej wartościowych narodów tubylczych. W tym celu promotorzy „społeczeństwa otwartego”, przy pomocy piekielnej triady: państwowego monopolu edukacyjnego, mediów i przemysłu rozrywkowego, próbują zdobyć panowanie nad językiem, a za jego pośrednictwem – również nad umysłami narodów mniej wartościowych.
I oto przy okazji Świąt Wielkanocnych, których Żydzi muszą chyba szczególnie nie lubić, jako, że przypominane przy tej okazji historie obnażają nie tylko niesympatyczne właściwości ich charakteru narodowego, ale i szalbierczy charakter religii, na łamach żydowskiej gazety dla Polaków ukazała się publikacja niejakiej pani Natalii Fiedorczuk, zachęcająca „matki” do „zastrajkowania” właśnie w święta. Konkretnie chodzi o to, żeby nie zmywać naczyń – niech się ich sterty piętrzą na stołach. Jestem pewien, że nie jest to ostatnie słowo, bo przecież na taką stertę brudnych naczyń można jeszcze nasrać. Może pan redaktor Michnik da przykład?
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz