Co kryje się w symbolu Kultura Niepodległej? |
"Od wielu już lat rządy próbują podporządkować sobie kulturę..." - deklarują inicjatorzy nowego ruchu i już jest śmiesznie. No bo dwa lata to chyba nie jest "wiele lat", a zaangażowanie przytłaczającej większości kulturowych "niepodległościowców" nie sięga w przeszłość głębiej.
Wychodzi nieodparcie, że przez "wiele lat" ingerowanie świata polityki w kulturę im zupełnie nie przeszkadzało, przeszkadzać zaczęło dopiero, gdy wybory wygrały środowiska nie bywające na tych samych salonach i nie robiące sobie z gwiazdorami selfików.
Jakby nie dość było, że w nowym froncie widzimy te same, cokolwiek już znane celebryckie twarzyczki z wieców KOD i "czarnych protestów", to w promowanie "Kultury Niepodległej" zaangażowały się przede wszystkim takie media jak "Newsweek", "Kultura Polityczna" czy "Gazeta Wyborcza" - mateczniki lewicowego celebrytyzmu (czy celebryckiej lewicowości), gdzie wyżej wymienieni mogą zawsze liczyć na życzliwe nagłośnienie, gdy odczują potrzebę po raz kolejny - excusez le mot, ale trzeba "odpowiednie rzeczy dać słowo" - wyrzygać się na "polski katolicki ciemnogród". Co więcej, inicjatywa pojawia się po tym, jak w wypowiedziach wielu lewicowych celebrytów dał się zauważyć szok spowodowany zupełnie innym, niż spodziewane, odebraniem ich zaangażowania przez ogół widzów, a nawet - ogół środowiska. Pani Cielecka skarżyła się, że ze swym zaangażowaniem w KOD czuła się w tramwaju jak Żydówka pod niemiecką okupacją (pomińmy tu oczywiste nadużycie, jakiego się tak skandalicznym porównaniem dopuściła), pani Ostaszewska wyrażała zdumienie, że koledzy w teatrze unikają jej, gdy chce z nimi rozmawiać o politycznych tematach (widzę oczyma wyobraźni, jak muszą zwiewać przed wariatką, która ni z tego ni z owego nagle zaczyna ich agitować do aborcji), niedawno pan Stuhr stwierdził, że reżyserzy nie chcą obsadzać zaangażowanych politycznie aktorów, bo się źle publiczności kojarzą.
Ja rozumiem ten szok. Nie tak miało być - zamknięci w swym celebryckim światku gwiazdorzy byli przekonani, że w swej politycznej poprawności ucieleśniają poglądy miażdżącej większości społeczeństwa. Nie przyszło im do głowy, że okazując pogardę "hołocie kupionej za 500+" czy w ogóle wyborcom PiS, albo nazywając kobiety nie popierające aborcji "idiotkami", obrażają swoją publiczność, w której neo-snoby oklaskujące "Klątwę" czy inny antyklerykalny szajs stanowią tylko drobną część. Jest tajemnicą poliszynela, że zaangażowanie polityczne kosztowało paru celebrytów utratę kontraktów reklamowych - bynajmniej nie dlatego, że "reżim" tak reklamodawcom kazał, tylko dlatego, że to zaangażowanie wcale się przeciętnemu Polakowi nie spodobało.
Ale przeskakując nagle z inicjatyw jawnie politycznych pod hasła apolitycznej troski o kulturę "ktokolwiek nią by chciał rządzić", przechodząc z ataków na konkretnych polityków konkretnej partii do ataków na polityków w ogóle - palą całą inicjatywę z punktu. Wygląda to bowiem tak, że po klapie KOD i uwiądzie "ruchu kobiecego" szukają jakiegoś lepszego, "apolitycznego" szyldu, żeby sobie złąchane wizerunki podreperować. Tym bardziej, że nawet nie potrafią udawać, iż tym, co naprawdę ich w "politycznej ingerencji w kulturę boli", jest to, iż próbuje się za jej pomocą "ulepić nowego Polaka: wyłącznie konserwatywnego i katolickiego". Kiedy politycy ingerowali, mając na celu lepienie nowego Polaka "europejskiego", genderowego, ateistycznego i życzliwego imigrantom oraz różnego rodzaju perwersjom i dziwadłom, to ich, jako się już rzekło, nie bolało wcale. (Co zresztą zabawne, pan Andrzej Saramonowicz, bo to z tego właśnie "niepodległościowca" zaczerpnąłem passus o lepieniu konserwatywnego Polaka, w tej samej rozmowie powiada, że pieniądze nie należą do polityków, tylko do obywateli. Ciepło, ciepło. A co, jeśli to właśnie obywatele nie chcą finansować pseudoartystycznych eksperymentów, prymitywnych bluźnierstw czy innego szajsu? No?).
Nie tylko, że w przedstawieniu źle obsadzono główne role, ale sam i tekst jest mało przemyślany. Już w tytule mamy zgrzyt. Słowo "niepodległość" bardzo dobrze się konserwatywnym, katolickim Polakom kojarzy - ale akurat absolutnie nie kojarzy się z artystami, którzy nagle zaczęli nim wymachiwać. Ja nie twierdzę, że panowie Saramonowicz i Sipowicz, pani Korwin Piotrowska czy Paulina Młynarska (nie mylić z Agatą) nie mają prawa być szczerze zatroskanymi o niepodległość patriotami, choć nigdy dotąd się z tym nie pokazywali na mieście. Bynajmniej nie odmawiam im prawa do czczenia niepodległości - zwracam tylko uwagę, że biorąc nagle na sztandar słowo z języka wrogiego sobie obozu, zamiast, w stylistyce swego medialnego matecznika, nazwać się raczej "kulturą obywatelską", ściągają na inicjatywę zrozumiałe podejrzenie o przebierankę, podszywanie się, mimikrę. Zwłaszcza, jeśli jednym z deklarowanych celów ruchu jest zorganizowanie "alternatywnych obchodów" stulecia odzyskania przez Polskę niepodlegości, co w wypadku tego środowiska od razu przypomina o niesławnych "blokadach" Marszu Niepodległości, zresztą doskonale przeciwskutecznych, w które się nie tak dawno angażowało.
Oczywiście, jest wśród osób, które dały inicjatywie swoje nazwiska, kilka takich, które nie brylowały na antypisowskich sabatach i nie licytowały się w nienawistnych wypowiedziach o Kaczyńskich z Petru czy Schetyną. Jest Andrzej Seweryn, Ilona Łepkowska, jest nawet Zygmunt Miłoszewski, który potrafił publicznie powiedzieć parę zasłużenie przykrych słów panu Komorowskiemu i pani Omilanowskiej - wówczas prezydentowi i minister kultury. Ale to wyjątki od reguły i jest ich za mało, by nadać sprawie choćby pozór ideowego pluralizmu. Pełno za to na liście ludzi, których za związanych z kulturą w ogóle uznać nie sposób - bo co to za artyści Jacek Żakowski, Jan Ordyński czy Renata Kim? Może uznano ich za komików, ale jeśli tak, to niesłusznie, bo komik gada głupoty świadomie i doskonale wie, że jest śmieszny.
Nawet, jeśli cała sprawa służyć ma tylko załatwieniu kasy dla środowiska, o co nowy ruch został z punktu oskarżony, to i w tym wspomniane towarzystwo, od dwóch lat manifestujące chęć "żeby znowu było jak było" jest niewiarygodne. Przecież za rządów PO, o których powrót tak usilnie walczą, twórcom odebrano wywalczone jeszcze przez Żeromskiego prawo odliczania od dochodów kosztów uzyskania, czyniąc z honorarium autorskiego najwyżej opodatkowany rodzaj dochodu (tak!) i wpychając setki pisarzy i aktorów w fikcję "jednoosobowej działalności gospodarczej - tak, państwo myślą, że w filmie gra aktor, albo że książkę pisze pisarz, a to firma-aktor i firma-pisarz, która za dzieło wystawia fakturę VAT, jak producent szafek narzędziowych. I co wtedy robili obecni bojownicy o kulturę? Mówiąc oględnie, całowali swoją władzę po dłoniach i straszyli, że jak PiS dojdzie do władzy, to będzie palił kobiety na stosach, prześladował za niechodzenie do kościoła i odbierał dzieci urodzone z in vitro (państwo myślicie, że to zmyślam? Nie, naprawdę znam takie rozmowy z planu pewnego serialu, choć nie sprawdzałem, czy straszące tymi okropnościami celebrytki też są na liście "niepodległych").
Jednego trochę żałuję, że jako człowieka uważanego wszędzie poza samym PiS za pisowca nikt mnie o poparcie ruchu "Kultury Niepodległej" nie poprosił. Bo miałbym okazję powiedzieć to, co mówił szynkarz Palivec z "Przygód Dzielnego Wojaka Szwejka", gdy go który klient próbował wciągnąć w rozmowy o polityce. A tutaj tego nie napiszę, choć trudno o lepszą pointę niniejszego tekstu - bo w końcu dotyczy on kultury.
© Rafał A. Ziemkiewicz
8 września 2017
źródło publikacji: Interia
www.interia.pl
8 września 2017
źródło publikacji: Interia
www.interia.pl
Ilustracja © DeS
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz