Kukuniek do mokrej roboty?
Fortuna variabilis, Deus mirabilis – powiadali starożytni Rzymianie, co się wykłada, że Bóg wszechmocny, a szczęście zmienne. Myśl ta przewija się w rozmaitych przysłowiach i porzekadłach, na przykład – z nędzy do pieniędzy, albo, że raz na wozie, a raz pod wozem. Taka fluktuacja idealnie pasuje do zmiennych kolei losów byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju, Lecha Wałęsy, przez znajoma Panią ze sfer dyplomatycznych pieszczotliwie nazwanego Kukuńkiem. Zanim jeszcze został prezydentem, prowadził walkę za komunizmem, w trakcie której doznawał rozmaitych udręczeń – ale z drugiej strony, kiedy tylko potrzebował pieniędzy, to zaraz wygrywał w totolotka. Tak w każdym razie twierdzi pani Danuta Wałęsowa, więc niegrzecznie byłoby zaprzeczać.
Co więcej – takie wygrane, trafiające się akurat w momencie, gdy były potrzebne, świadczą iż Lech Wałęsa musiał być szykowany przez Siły Wyższe do wykonania jakiejś ważnej Misji. Wtedy jeszcze tego nie wiedzieliśmy, ale dzisiaj już wiemy, że chodziło o obalenie komunizmu, ale nie byle jak, tylko w taki sposób, żeby nikomu to nie zaszkodziło. Jak wiadomo, Lech Wałęsa przeskoczył przez płot i obalił komunizm, za co byli komuniści w osobach Aleksandra Kwaśniewskiego czy Włodzimierza Cimoszewicza do dzisiaj są mu wdzięczni, najprawdopodobniej nie bez powodu. Zresztą nie tylko komuniści, bo i antykomuniści w postaci samego pana redaktora Adama Michnika też. Trawestując spostrzeżenie Franciszka Marii Aroueta zwanego Wolterem, gdyby Lecha Wałęsy nie było, to trzeba by go wymyślić. Na szczęście był, więc wywiad wojskowy nie musiał go wymyślać, tylko – jak przypuszczam – zwyczajnie wciągnął go na swoją ewidencję – i tak już zostało.
Oczywiście te niebezpieczne związki z RAZWIEDUPR-em były starannie ukrywane, ale co jeden człowiek chce zakryć, to drugi odkryje. Nie tylko odkryje, ale – jak powiada poeta - „każdy grzech palcem wytknie, zademonstruje, święte pieczęcie złamie, powyskrobuje”, toteż nic dziwnego, że i nasz Kukuniek zaczął doświadczać udręki, kiedy to za sprawą złowrogiego Antoniego Macierewicza, który został zobowiązany do dostarczenia Sejmowi informacji o konfidentach w strukturach państwa, pojawiły się śmierdzące dmuchy o niejakim „Bolku”, o którym mówiono, że on i Lech Wałęsa to ta sama osoba. Prezydent naszego nieszczęśliwego kraju miotał się od „koncepcji” do „koncepcji”, które lęgły mu się w głowie z szybkością spotykaną dotychczas tylko u królików, co budziło irytację nawet u jego obrońców, bo jak tylko, dajmy na to, stanęli na nieubłaganym gruncie koncepcji, że Lech Wałęsa niczego nie podpisywał, bo nie jest pewne, czy w ogóle umiał pisać, to już następnego dnia mogła wylęgnąć mu się w głowie się koncepcja, że z litości coś tam jednak ubekowi podpisał. Z litości, nie z litości – ale przecież podpisał – więc nic dziwnego, że zirytowana do żywego tą gonitwą myśli pani red. Karolina Korwin-Piotrowska publicznie wezwała naszego Kukuńka, żeby już nic nie mówił i nie pogarszał w ten sposób i tak już przecież niełatwej sytuacji. Ale cóż z tego, kiedy obok takich rozsądnych rad, są również instrukcje na wypadek dekonspiracji – żeby na przykład mnożyć coraz to bardziej karkołomne „koncepcje” w nadziei, że ludzie w końcu się zniechęcą, machną ręką i w ten sposób sprawa przyschnie? W desperacji ludziska chwytają się różnych możliwości – o czym wspomina Adam Mickiewicz w balladzie „Lilie”, kiedy to Pani, która Zabiła Pana deklaruje: „ach pójdę aż do piekła, byleby moja zbrodnię wieczysta noc powlekła”. Skoro jednak Lech Wałęsa miałby stosować się do instrukcji na wypadek dekonspiracji, to skąd można mieć pewność, że nie stosowałby się i do innych?
Na taką możliwość wskazywałyby niedawne uroczystości z udziałem byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju. 6 maja mianowicie odebrał w Akwizgranie honorową nagrodę „Polonikus”, „za całokształt działalności” oraz „zaangażowanie na rzecz wzmacniania jedności europejskiej”. Głównym sponsorem tej nagrody jest niemiecka Fundacja Karola Wielkiego, toteż nic dziwnego, że Laureat w porywie serca gorejącego oświadczył, że Niemcy „muszą skończyć z kompleksami i przejąć przywództwo w Europie”. Niemcom oczywiście nie trzeba tego dwa razy powtarzać, zarówno w sprawie „kompleksów”, jak i „przywództwa”, ale jest przecież różnica, czy do porzucenia „kompleksów” wzywa jakiś Niemiec, niechby nawet Nasza Złota Pani, czy nagrodzony właśnie Polonikusem Polacziszka w rodzaju Kukuńka. Warto zatem w takich Polacziszków inwestować, oczywiście nie wprost, tylko poprzez rozmaite nagrody, na przykład - „Szkła w rozumie”, jaką w swoim czasie przyznało miasto Karlsruhe Władysławowi Bartoszewskiemu, kiedy już zaczynał wątpić, czy aby na pewno warto być przyzwoitym. Podobnie robił Józef Stalin, organizując nawet międzynarodową trupę „rewolucjonistów”, skompletowaną z absolwentów komunizmu z ulicy Gęsiej i Smoczej w Warszawie, żeby przedstawiali a to argentyńskich peonów, a to bohaterskich Malajów, ku większej chwale proletariackiego internacjonalizmu ze Związkiem Radzieckim na czele. Ale cóż dziwnego w takich podobieństwach, skoro Związek Radziecki zmienił położenie i zamiast w Moskwie, ma stolicę w Brukseli? Stare kiejkuty, które do Związku Radzieckiego mają tropizm niczym słonecznik do słońca, wyczuły to szóstym zmysłem, więc czyż w takich warunkach Kukuniek mógłby się nie angażować na rzecz wzmacniania jedności europejskiej? Nie mógłby, to chyba jasne. Ale żeby temu zaangażowaniu nadać jeszcze lepszą oprawę, przywieziono Kukuńka, niczym osobliwego hoacyna, do na festiwal do Cannes, żeby go pokazać na tle rozmaitych gwiazd pod pretekstem, iż nakręcił on znakomity film Andrzeja Wajdy pod tytułem „Człowiek z żelaza”. Takie wyróżnienie świadczyło, iż na barki byłego prezydenta naszego nieszczęśliwego kraju Siły Wyższe mogły złożyć jakieś ważne, a zarazem delikatne zadanie.
I rzeczywiście! Jeszcze nie ochłonęliśmy z wrażenia po Canneńskich występach Kukuńka, a już się okazało się, że układa on „Listę szkodników”, wzywając swoich zwolenników do składania propozycji. Pierwszy sygnał o tworzeniu tej proskrypcyjnej listy ukazał się 9 marca – prawie jednocześnie z petycją, z jaką do przewodniczącego Komisji Europejskiej Jana Klaudiusza Junckera wystąpiły wszystkie organizacje broniące praw człowieków, żeby zrobił z Polską porządek, bo ochrona praw człowieków w naszym nieszczęśliwym kraju woła o pomstę do nieba. Ta petycja była niewątpliwym zwiastunem kolejnej kombinacji operacyjnej, której celem jest wywołanie w Polsce politycznego przesilenia, w następstwie którego na pozycję lidera politycznej sceny wróciłaby ekspozytura Stronnictwa Pruskiego. „Lista szkodników” układana przez Kukuńka skłania do podejrzeń, że w ramach tej kombinacji operacyjnej Siły Wyższe mogły powierzyć mu zadanie zorganizowania mokrej roboty.
Klimat, obciach i konwulsje
„Kwiecień-plecień, bo przeplata; trochę zimy, trochę lata” - głosi popularne polskie porzekadło. Ale tak jest w Polsce, podczas kiedy w Kanadzie, zwłaszcza w tym roku, za miesiąc-plecień powinien uchodzić maj. Oto 21 maja w Calgary, dokąd przyleciałem z Toronto, było 21 stopni Celsjusza, a następnego dnia – nawet 22. Co prawda na niebie pojawiła się chmura – a naukowa definicja chmury głosi, że jest to „obłok o groźnym wyglądzie” - ale energiczny wiatr ją przegonił i wieczorem niebo było bezchmurne. Ale co z tego, kiedy już następnego ranka temperatura spadła do zaledwie 3 stopni, a wicher dmący od samego Bieguna Północnego, napędził chmury z tumanami śniegu. Gałęzie kwitnących jabłoni, wiśni i innych drzew owocowych, a także czeremchy, która w tej dzielnicy Calgary jest bardzo popularna – uginały się pod ciężarem śniegu. Aliści już wieczorem śnieg stopniał i następnego ranka było już 9 stopni, więc pojechaliśmy z stronę Gór Skalistych, które - chociaż od Calgary w linii prostej dzieli odległość około 100 kilometrów – są doskonale widoczne w ostrym powietrzu. Około 150 km od Calgary rozciąga się jeden z parków narodowych w prowincji Alberta – park Banff. Utworzony w latach 80-tych XIX wieku, rozciąga się na obszarze ponad 6,5 tys. kilometrów kwadratowych i sąsiaduje z Parkiem Narodowym Jasper, utworzonym na początku XX wieku i obejmującym ponad 10 tys. kilometrów kwadratowych. Obszar obydwu tych parków odpowiada mniej więcej obszarowi województwa łódzkiego. W górach jeszcze leżą śniegi, nie tylko w partiach wysokich, ale i przy biegnącej doliną autostradzie. Przez teren parków przebiega też transkanadyjska linia kolejowa Canadian Pacific Railway, łącząca Montreal - port na rzece Św. Wawrzyńca w pobliżu wschodniego wybrzeża Kanady - z Vancouver na wybrzeżu pacyficznym. Z odgałęzieniami liczy ona sobie ponad 20 tys. km i obsługuje przede wszystkim transport towarowy. Można podziwiać długie, co najmniej 2-kilometrowe, a może i dłuższe pociągi, ciągnione przez trzy dieslowskie lokomotywy z przodu, podczas gdy dwie popychają je z tyłu. Składają się one z platform, na których ustawione są jeden na drugim kontenery. Jedne idą na zachód, w kierunku Vancouver , gdzie ładowane są na statki płynące do Azji, a inne – na wschód, z kontenerami ze statków, które przypłynęły do Vancouver z Japonii, Chin, Singapuru, czy nawet Rosji. Kiedy przed ośmioma laty zwiedzałem port w Singapurze, na redzie w zasięgu wzroku naliczyłem 62 wielkie kontenerowce, a okazało się, że za wyspą jest ich co najmniej drugie tyle. Taki widok pomaga wyrobić sobie pogląd na potęgę handlu światowego i jego zasięg. Kiedy po powrocie z tamtej podróży pojechałem do Trójmiasta i z punktu widokowego spojrzałem za Zatokę Gdańską, to ścisnęło mi się serce; wyglądała ona jak w pierwszym dniu stworzenia: ani jednego statku na redzie obydwu portów: Gdańska i Gdyni. Myślę tedy, że Polska powinna włączyć się w główny nurt tej wymiany, bo jakaż jest alternatywa? „Wróć do domu, gdzie życie proste jest i ciche, mała rybko zgubiona wśród rekinów mnóstwa. Sto tysięcy tancerek rzeźbionych jak bóstwa zdeptało twoje serce i jego złą pychę” - pisała Maria Pawlikowska-Jasnorzewska w poemacie „Paryż”.
Wróćmy jednak do Banff – miasteczka o tej porze jeszcze sennego, bo sezon turystyczny jeszcze się nie rozpoczął, chociaż pionierzy, ot tacy, jak my, już tam się zjawili. O tym, że sezonu jeszcze nie ma świadczy choćby to, że restauracje przy głównej ulicy wczesnym popołudniem są jeszcze pozamykane i swoje podwoje otwierają dopiero o 16, albo o 17. Za to bez przerwy – sezon, czy nie sezon – czynne są gorące źródła. Temperatura wody wynosi 39 stopni i napisy wokół basenu zachęcają do wychodzenia z wody co 10 minut, no i częstego popijania – wody, ma się rozumieć. Ale bywają momenty, kiedy lepiej z wody nie wychodzić. Oto zza gór wyłania się chmura, czyli obłok już nie o groźnym, ale bardzo groźnym wyglądzie i po chwili sypie gęsty grad. Wszystkie golasy chronią się w ciepłej wodzie, ale po chwili niebo się przeciera, wychodzi słońce. Widać, że klimat jeszcze nie rozpoczął nieubłaganej wojny z ludzkością i tylko się z nią ostrzegawczo przekomarza – ale jeśli ludzkość ulegnie cwaniakom, którzy na walce z klimatem chcą powypłukiwać sobie trochę złota z powietrza, to może być niedobrze. Tedy wracając z Banff do Calgary otwieramy okna samochodu, żeby klimat mógł sobie tamtędy swobodnie wchodzić i wychodzić, zwłaszcza, że na horyzoncie, który w miarę oddalania się od gór i zbliżania do Calgary, otwiera się coraz szerzej i szerzej, nie widać żadnego obłoku o groźnym wyglądzie. Mam tedy nadzieję, że zanim 30 maja dolecimy do Vancouver, który będzie ostatnim naszym przystankiem w Kanadzie, wiosna, a właściwie lato – no bo jakaż to wiosna w czerwcu – a tak naprawdę – ani wiosna, ani lato, tylko stary, poczciwy, kochany, przewidywalny klimat - wreszcie zatriumfuje.
W oczekiwaniu na triumf klimatu z niepokojem odnotowujemy inwazję „obciachu”. To, że w naszym nieszczęśliwym kraju „obciach” hula niczym tornado od Bałtyku po gór szczyty, oczywiście starannie omijając enklawy światowości i wykwintu („redaktor pierze bieliznę swą w chemicznej pralni i wszyscy śliczni tacy są i kulturalni”) w rodzaju siedziby Judenratu „Gazety Wyborczej” przy ulicy Czerskiej, czy siedziby telewizji TVN przy ulicy Wiertniczej, dokąd resortowa „Stokrotka”, jak tylko coś się dzieje, zaprasza pana generała Marka Dukaczewskiego z Wojskowych Służb Informacyjnych, albo pana generała Gromosława Czempińskiego, albo – gdy sytuacja jest naprawdę poważna – obydwu naraz, a oni mówią, nie tylko – jak jest, ale również, a może nawet przede wszystkim – jak będzie – do tego zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Oczywiście mikrocefale z tego powodu wiją się ze wstydu, niczym „brzuchate kobyły” z wiersza Juliana Tuwima „Wiosna” („Ha! Będą ze wstydu się wiły dziewki fabryczne, brzuchate kobyły, krzywych pędraków sromne nosicielki...”) i dlatego preferują światowe i eleganckie formy zapładniania w szklance, bo jeśli nawet nie natrafią na plemnik Rodryga Podkowy z pierwszej wyprawy krzyżowej, tylko wybrakowane semina jakiegoś handełesa, to i tak mogą pokazać się w najlepszym towarzystwie i zaprezentować się z najlepszej strony. Inna rzecz, że nawet wśród przedstawicielek awangardy pokutują jeszcze resztki jakichś przesądów światło ćmiących, bo zdjęcia jednak robią sobie w majtkach, podczas gdy wiadomo, że wyzwolenie kobiety zaczyna się właśnie od zdjęcia majtek. Ta sytuacja pokazuje zaniedbania i niedociągnięcia na niektórych odcinkach frontu ideologicznego, ale nie o tym chciałem pisać, tylko gwoli pocieszenia mikrocefali – że nie ma powodów do aż takiego wstydu. Oto pan Aleksander Kwaśniewski, podobnie jak pan Bronisław Komorowski, byli prezydenci naszego nieszczęśliwego kraju, a także posągowa pani Małgorzata Kidawa-Błońska oraz Ludwik Dorn zaproponowali, by „z kłamcami i oszustami nie rozmawiać” - zwłaszcza o konstytucji. Takiej samokrytyki ze strony naszych Umiłowanych Przywódców się nie spodziewałem, ale to jeszcze nic – bo na przykład czy o konstytucji można będzie rozmawiać z byłym prezydentem Lechem Wałęsą, który jak dotąd takiej samokrytyki nie złożył? Czyżby nasz nieszczęśliwy kraj stawał u progu jakiejś moralnej rewolucji, skoro nawet Aleksander Kwaśniewski...? Zatem na razie lepiej aż tak ostentacyjnie się nie wstydzić tym bardziej, że na festiwalu filmowym w Cannes żaden z polskich filmów nie zdobył nagrody, chociaż przecież powinien, bo tylu reżyserów tak strasznie chłostało mniej wartościowy naród tubylczy – a tu nic. Pokazany został tylko „Człowiek z żelaza” - ale niestety nie wiadomo, czy ze względu na niezapomniane zasługi Kukuńka, czy ze względu na rolę Krystyny Jandy, którą choćby z powodu utraty alimentów warto było zaprezentować na czerwonym dywanie w charakterze ascetycznej męczennicy faszystowskiego reżymu, czy wreszcie ze względu na złoto, jakim sypnęła pani Dominika Kulczyk. Gdyby tak właśnie było, to znaczy – za przyczyną złota – to byłoby to znakomitą ilustracją trafności starożytnego rzymskiego porzekadła, że „nie ma takiej bramy, której by nie przekroczył osioł obładowany złotem”. Okazuje się, że między „obciachem”, a wytwornością wcale nie musi być jakiejś wyraźnej granicy, co zresztą już dawno zauważyli wymowni Francuzi mówiąc, że „du sublime au ridicule il n’y a, qu’un pas” - co się wykłada, że od wzniosłości do śmieszności jest tylko krok.
Ale to jeszcze nic, to wicie się ze wstydu naszych mikrocefalów, w porównaniu z konwulsjami, jakie targają przeciwnikami prezydenta Donalda Trumpa z Partii Demokratycznej. Jak tak dalej pójdzie, to chyba się przewiną na drugą stronę. Takie rzeczy się zdarzały i wcześniej, na przykład w przypadku Juliana Tuwima, który – zdaniem Stefana Żeromskiego – tak się wgryzł w język polski, że aż przegryzł się na druga stronę. Zdaniem tych dygnitarzy, prezydent Trump jest wcieleniem i ukoronowaniem „obciachu”, w związku z czym coraz częściej taki jeden z drugim dygnitarz już nie wie, gdzie schować oczy. W takiej sytuacji nasze mikrocefale nie muszą popadać w kompleksy, bo coraz wyraźniej widać, że świat składa się z Pipidówek, a każdy wytworniak ma swoje wstydliwe zakątki – jak to w swoim czasie opisał w książce „Wojna i sezon” Michał Kryspin Pawlikowski, wspominając deklarację jednego ze złotych warszawskich młodzieńców po wizycie u pewnej damy. - Ona mówi: niech się chłopczyk rozbierze – a u chłopczyka kalesony dziurawe i w piernikach.
W dżungli praworządności
Jak nakazuje nowa, świecka tradycja, 1 czerwca Umiłowani Przywódcy stwarzają dzieciom możliwość zabawienia się w polityków. Tak było i tym razem; dzieci płci obojga zajęły miejsca w poselskich fotelach, a następnie rozpoczęło się przedstawienie. I co się okazało? Okazało się, że nie daleko pada jabłko od jabłoni, że jakie drzewo, taki klin, jaki ojciec, taki syn – i tak dalej. Sejmowa sesja parlamentu dziecięcego potwierdziła w całej rozciągłości nie tylko nasilające się w naszym nieszczęśliwym kraju zjawisko dziedziczenia pozycji społecznej (dzieci aktorów zostają aktorami, dzieci piosenkarzy – piosenkarzami, nawet, jak mają tylko pierwszy stopień muzykalności, to znaczy – rozróżniają, kiedy grają, a kiedy nie – dzieci konfidentów zostają konfidentami, a podobno dzieci sędziów też zostają sędziami i to od razu – niezawisłymi, bo niezawisłość – wiadomo: też się dziedziczy), ale również najgorsze podejrzenia, że nie ma już jednolitego narodu polskiego, że historyczny naród polski od 1944 roku musi dzielić terytorium państwowe z polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą, która też się rozmnaża i reprodukuje w kolejnych pokoleniach ubeckich i partyjniackich dynastii. Toteż podczas sesji parlamentu dziecięcego wszystkie te sprawy jaskrawo się ujawniły i ton oraz polityczne zabarwienie przemówień zależało od tego, czyje dziecko przemawiało. Jeśli na przykład przemawiało dziecko z porządnej, ubeckiej familii, której protoplasta położył fundamenty pod starą rodzinę („jo strzylołem, a un piniundze broł”), no to mogliśmy usłyszeć nie tylko pryncypialną krytykę rządu i uprawianych przezeń praktyk nepotystycznych – a jeśli przemawiał potomek rodziny pochodzącej z historycznego narodu polskiego, to pomstował na Unię Europejską, która próbuje wymusić na Polsce tak zwaną „relokację”, czyli rozparcelowanie po wszystkich unijnych bantustanach muzułmańskich uchodźców, których Nasza Złota Pani, ulegając własnej propagandzie - zamiast zatrzymać jeszcze na Bliskim, czy Środkowym Wschodzie czy Północnej Afryce – lekkomyślnie ściągnęła do Europy - i tak dalej. Wygląda na to, że przepaść między historycznym narodem polskim, a polskojęzyczną wspólnotą rozbójniczą będzie się z roku na rok jeszcze bardziej pogłębiała i kto wie, czy w końcu nie dojdzie do masowego podpisywania przez przedstawicieli wspomnianej wspólnoty jakiejś europejskiej Volkslisty – bo w ramach „pogłębiania integracji”, czyli przywracania w Unii Europejskiej pruskiej dyscypliny, na pewno kiedyś dojdzie i do tego. Oczywiście obowiązek podpisywania europejskiej Volkslisty zostanie rozciągnięty tylko na głupich gojów, bo europejsy niczego podpisywać nie będą musiały, będąc europejsami niejako ex definitione. Nic więc dziwnego, że europejsy, w naszym nieszczęśliwym kraju skupione wokół żydowskiej gazety dla Polaków pod kierownictwem pana red. Michnika, tak się uwijają wokół „pogłębiania integracji”, najwyraźniej licząc, że teraz przy Niemcach będą miały taki sam dobry fart, jak przy Sowieciarzach za Stalina.
Kiedy więc dzieci próbują odgrywać role, w jakie wpuścili je rodzice, dorośli Umiłowani Przywódcy krok po kroku zagłębiają się w dżunglę praworządności. Ponieważ wiele wskazuje na to, iż niemiecka BND następną kombinację operacyjną w Polsce zamierza oprzeć na nieubłaganym fundamencie walki o praworządność, punkt ciężkości politycznej wojny stopniowo przenosi się na ten nieubłagany grunt. Oto niezawisły póki co Sąd Najwyższy orzekł, iż ułaskawienie pana Mariusza Kamińskiego przez prezydenta Dudę dobyło się z naruszeniem prawa. Rzecz w tym, że w kodeksie postępowania karnego, rozdział o ułaskawieniu znajduje się w dziale zatytułowanym: „postępowanie po uprawomocnieniu się orzeczenia”, podczas gdy orzeczenie w sprawie pana Mariusza Kamińskiego w momencie jego ułaskawienia jeszcze prawomocne nie było. A w sprawie pana Kamińskiego chodziło o to, że przy tak zwanej „aferze gruntowej”, w której wicepremier Andrzej Lepper miał zostać przyłapany na przyjęciu łapówki, funkcjonariusze Centralnego Biura Antykorupcyjnego sprokurowali fałszywą decyzję administracyjną. Od tego zresztą cała ta afera się zaczęła, że wójt ze zdumieniem przeczytał decyzję, której nigdy nie wydawał. Tymczasem ustawa o CBA wprawdzie pozwala agentom tego Biura na sporządzanie fałszywych dokumentów i posługiwanie się nimi – ale tylko takich, które służą uniemożliwieniu ich identyfikacji, jako agentów: np. fałszywych dowodów osobistych, fałszywych praw jazdy, czy fałszywych dowodów rejestracyjnych samochodów. Nie wolno im natomiast fałszować aktów własności ani decyzji administracyjnych, zwłaszcza rodzących jakieś prawa dla obywateli, albo ich tych praw pozbawiających. Czy pan Mariusz Kamiński, kierujący w owym czasie CBA, wydał agentom polecenie sprokurowania takiej fałszywej decyzji, czy też zawinił tylko brakiem nadzoru – tego nie wiem, ale coś tam musiało być na rzeczy, skoro pan minister Dera przy okazji ułaskawienia pana Kamińskiego wyraził opinię, iż osoby walczące z korupcją powinny podlegać „szczególnej ochronie”. „Szczególnej”, czyli wykraczającej poza zakres zwyczajnej ochrony prawnej, jakiej teoretycznie podlega każdy obywatel. Czy ta „szczególna ochrona” miałaby obejmować również przypadki przekraczania prawa, dokonane w intencji jego przestrzegania – tajemnica to wielka – ale pewnie właśnie dlatego orzeczenie niezawisłego póki co Sądu najwyższego wzbudziło polemikę, w której zdanie przeciwne wyraziło już wielu prawników wskazując, iż konstytucyjne uprawnienia prezydenta w zakresie stosowania prawa łaski obejmują również tak zwaną „abolicję indywidualną” (formuła abolicji brzmi: „nie wszczyna się postępowania, a wszczęte umarza...” ), która może być zastosowana bez względu na fazę postępowania karnego, a więc również przed uprawomocnieniem się orzeczenia. Widać wyraźnie, że - podobnie jak w przypadku ustawy budżetowej na rok 2017, której zablokowanie było istotnym elementem kombinacji operacyjnej, rozpoczętej 16 grudnia ub. roku, którą jedni utytułowani krętacze uznają za „nielegalną”, bo została uchwalona w Sali Kolumnowej Sejmu, a nie w sali plenarnej, ale inni uważają, że jest legalna, bo posłowie mogą uchwalić ustawę nawet w krzakach pod Sejmem – również ta sprawa niesłychanie wzbogaci jurysprudencję, owocując rozprawami doktorskimi i habilitacyjnymi, no a przede wszystkim – dostarczy amunicji Fransowi Timmermansowi („niech pan słucha, Timmermans!”) z Komisji Europejskiej, który najwyraźniej w roli owczarka niemieckiego sobie upodobał i wykorzystuje każdą okazję, by na sygnał ze strony Naszej Złotej Pani, pryncypialnie wytarmosić nasz nieszczęśliwy kraj, w ten sposób stopniowo zmuszając go do uległości. Nic więc dziwnego że wspólnota rozbójnicza, która gotowa jest podpisać kolejną Volkslistę, byle tylko Stalin, czy inny Fuhrer obiecał jej możliwość dalszego pasożytowania na historycznym narodzie tubylczym, też pogrąża się w dżungli praworządności.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz