W przypadku Niemki pasuje tu właśnie słowo „prawdopodobnie”. W przypadku Francuza znacznie lepsze są inne: „niemal pewny”. Jak zwał, tak zwał, ale konkluzja jest ta sama ‒ UE jesienią tego roku może być rządzona przez tandem państwa M.
Nowy europejski polityczny duet?
Gdy prezydentem Republiki Francuskiej był Nicholas Sarkozy, mówiono, że Starym Kontynentem rządzi duet „Merkozy” ‒od pierwszych liter nazwiska kanclerz z Berlina i głowy państwa z Paryża. Gdy Francuzi w wyborach w 2012 dokonali zmiany warty w Pałacu Elizejskim o nowym tandemie „ponad podziałami” (chadeczka i socjalista) mówiono „Merkollande”. Charakterystyczne, że ze względów nie tylko przecież językowych, obojętnie czy chodziło o „Sarko” czy Hollande’a, zawsze na pierwszym miejscu było nazwisko Angeli Merkel. Zapewne i tym razem nowa, dwuosobowa lokomotywa unijnego postępu w nazwie będzie miała na początku „Merko”. Teraz to może być np. „Merkocron”… Jakoś nie chce mi się wierzyć w inną, typu choćby „Mackel”. Skądinąd sytuacja, w której Frau Kanzlerin Merkel trwa jak spiżowy pomnik Bismarcka, a reszta wokół się zmienia, jest dosyć charakterystyczna. Ale to też będzie w tym tandemie oznaczało, łatwo przewidywalną, dominację Niemki nad Francuzem. Nie chodzi tylko o wiek i doświadczenie (albo jego brak) czy też siłę polityczną i ekonomiczną obu tych krajów.
Także fakt, że ona będzie szefem rządu Republiki Federalnej zapewne po raz czwarty ‒ a on prezydentem V Republiki po raz pierwszy. Wydaje się, iż także w wymiarze charakterologicznym Macron wejdzie raczej w buty swojego ‒ przez długi czas ‒ patrona czyli Hollande’a, a nie Sarkozy’ego. Ten drugi, polityk o szalonym ego powiększonym jeszcze osobistą arogancją, uzyskał w relacjach z niemiecką polityk pozycję niemal partnerską. Jego socjalistyczny następca szybko zaś skapitulował. Tak więc pozycja Paryża względem Berlina za Hollande’a spadła. Nie przesądzając, kto będzie następnym prezydentem Francji, można jednak zasadnie stwierdzić, że albo współpraca niemiecko-francuska zostanie zamrożona w przypadku zwycięstwa Marine Le Pen lub będzie realizowana całkowicie na warunkach Kanzleramtu – nawet jeśli będzie to medialnie, propagandowo przedstawiane jako współpraca na partnerskich zasadach.
Centrum dalej w Berlinie
Berlin potraktuje Emmanuela Macrona tak jak wcześniej Donalda Tuska, za którym jednak nie stała taka siła instytucjonalna i gospodarcza w postaci państwa francuskiego. Macron będzie się dobrze komponował na fotografiach z panią kanclerz, ale polityczne centrum decyzyjne pozostanie w Republice Federalnej, a nie będzie wypadkową niemiecko-francuskiego porozumienia. Szkoda, bo w polskim interesie byłaby raczej równowaga w relacjach Paryż ‒ Berlin, a nie dominacja jednej, tej samej co zawsze, strony. Nie wierzę więc w kontekście berlińsko-paryskich relacji w to, co wierzę w kontekście relacji Paryż-Warszawa: w „nowe otwarcie”. Pragmatyczni Francuzi mogą wykorzystać prezydenturę Macrona do naprawienia stosunków z Polską i choćby zagwarantowania sobie większego udziału w polskim rynku zbrojeniowym (choćby łodzie podwodne!), ale równie pragmatyczni co Francuzi, Niemcy na pewno nie pozwolą na zmianę układu sił na linii Republika Federalna Niemiec – Republika Francuska. Nawet, podkreślam, jeśli PR będzie inny.
„Trójkąt Weimarski „2.0”?
Gdy ostatnio występowałem we „France24” w debacie z między innymi niemiecką polityk, wpływową europosłanką z CDU Ingeborg Graessle, to na pytanie o niemiecko-francuskie przywództwo w Europie, polityk ze Stuttgartu, patrząc na mnie, czujnie powiedziała o poszerzeniu tego duetu o, konkretnie, Polskę. Paradoksalnie wybór Macrona i potrzeba rewitalizacji stosunków Berlin-Paryż (ale na niemieckich warunkach) może posłużyć do reanimowania „Trójkąta Weimarskiego”. I to nie na zasadzie wydmuszki, papierowej konstrukcji, o której zapomina się minutę po zakończeniu kolejnego rytualnego szczytu, lecz struktury może na pewno nie decydującej o losach Starego Kontynentu, ale jednak najbardziej decyzyjnej niż w latach 2007-2015, za rządów PO-PSL oraz, przyznajmy tu uczciwe, także teraz.
Nie miejmy jednak złudzeń, że Polska będzie automatycznie traktowana jako równorzędny „kąt” owego trójkąta – nawet jeśli nie będzie to, jak w ostatnich latach, Trójkąt Bermudzki.
Jaka będzie Europa państwa M.? Oczywiście, jeśli do niej dojdzie ‒ choć na 95% uważam, że tak się stanie ‒ będzie to, niestety, Europa coraz bardziej federalistyczna, choć tempo owego praktycznego zmniejszania kompetencji państw narodowych będzie zależało od Berlina. Jestem przekonany, że tak jak to dziś dzieje się na COREPER czyli cyklicznych spotkaniach ambasadorów krajów członkowskich UE akredytowanych przy Unii w Brukseli, to Paryż będzie wciskał pedał integracyjnego, federalistycznego gazu, a Berlin, choćby to było mu w smak, będzie się od tego lekko dystansował, pokazując umiar, realizm, zdrowy rozsądek i sugerując, że opłaca się innym krajom kooperować z bardziej pragmatycznym Berlinem, że lepsze to niż wcielane w życie niecierpliwo-federacyjne wizje Francji. Zatem to się nie zmieni: Paryż będzie popędzał tempo integracji europejskiej, Macron będzie bajdurzył o Europie dwóch prędkości, a Berlin pozornie się temu lekko temu przeciwstawiając, demonstrował będzie w tej kwestii godne milczenie kanclerz Merkel.
Kto przy decyzyjnym stole?
Obecne gesty Niemiec, a zwłaszcza kanclerz Merkel i ministra finansów Schäuble wobec Polski i ‒ cóż, pewnie niełatwo to przychodzi ‒ rządu PiS, biorą się z typowego dla tej nacji pragmatyzmu. Lepiej z Polską się ułożyć – z taką Polską, jaką jest – niż stawiać się z nią na kursie kolizyjnym, bo to może osłabić, jeśli nie zrujnować „projekt europejski” i tak będący w olbrzymim kryzysie. Ale ten niemiecki pragmatyzm będzie również widoczny w relacjach z Paryżem. Choć Emmanuel Macron jest z innej bajki politycznej niż Angela Merkel, to współpraca lewicowego liberała albo liberalnego socjalisty (kto z zresztą wie jakie naprawdę Macron ma poglądy i czy je w ogóle ma?) może być równie dobra jak socjalistycznego prezydenta Francji Francoisa Mitteranda z „politycznym ojcem” kanclerz Merkel, chadekiem Helmutem Kohlem. Oczywiście różnica jest jedna, że Mitterrand (urodzony w 1916) i Kohl (urodzony w 1930) nie byli z odległych generacji. Tymczasem Merkel jest mniej więcej w wieku żony przyszłego (prawdopodobnie!) prezydenta Francji, ale od byłego ministra gospodarki w socjalistycznym rządzie Republiki jest jednak starsza o 23 lata.
Oczywiście można sobie wyobrazić dramatycznie słabą frekwencję i to, że Francuzi masowo nie wrócą z długiego weekendu, a twardy elektorat Marine Le Pen pójdzie do urn niczym zorganizowana armia (nie mylić z armią Petaina). To jedyna szansa przywódczyni Front National na wiktorię i Pałac Elizejski. Jednak, jak pisał znający język francuski biskup Ignacy Krasicki, który do historii przeszedł jako wielki polski bajkopisarz: „(…) Wszystko to być może! Prawda, jednakże ja to między bajki włożę”.
Państwo M. będą chcieli nadawać ton wciąż jeszcze, choć coraz mniej, zjednoczonej Europie. Czy będzie to Europa znajdująca się na równi pochyłej czy też taka, która potrafi kontynuować europejską integrację? To już zależy od mądrości Frau Merkel i Monsieur Macrona, czy do decyzyjnego stołu dopuszczą inne największe państwa. Paradoksalnie Macron może prędzej dogadać się z Merkel niż z bliższym ideologicznie Schulzem. No i tandem Macron – Merkel może być bardziej otwarty na uwzględnienie i głosu, i interesu Polski niż lewicowo-federalistyczny duet Macron-Schulz. Mam wielką wyobraźnię, ale jakoś nie mogę sobie wyobrazić współpracy dwóch pań: Angeli Merkel i Marine Le Pen. Zdaje się jednak, że akurat to rozważanie jest czysto akademickie. A więc państwo M. …
© Ryszard Czarnecki
4 maja 2017
źródło publikacji: „Gazeta Polska Codziennie”
www.gpcodziennie.pl
4 maja 2017
źródło publikacji: „Gazeta Polska Codziennie”
www.gpcodziennie.pl
Ilustracja © Daily Express / dailyexpress.co.uk
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz