Do katastroficznych wizji przyszłości Unii Europejskiej zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Przyjmujemy je ze względnym spokojem, bo mamy NATO – gwaranta „twardego” bezpieczeństwa. Wobec przeświadczenia, że stoi za nami najpotężniejsza armia w historii świata, poczucie niepewności gospodarczo-politycznej jest problemem drugorzędnym.
Co jednak, jeśli Sojusz Północnoatlantycki znajdzie się wkrótce w podobnym kryzysie jak Unia? Ostatnie wydarzenia w Ameryce i Turcji coraz wyraźniej na to wskazują.
Zmiana paradygmatu?
Chyba już każdy bierze pod uwagę możliwość wygrania przez Donalda Trumpa rywalizacji o amerykańską prezydenturę. Fakt, że komentując jego prowokacyjne wypowiedzi liberalne elity ograniczają się zwykle do ubolewań nad „populizmem” i „nieodpowiedzialnością”, czy też straszenia trzecią wojną światową, do której wybór Republikanina miałby rzekomo doprowadzić, świadczy źle przede wszystkim o ich kontakcie z realiami. Jeśli chce się zrozumieć rzeczywistość, nie sposób zignorować tego, że potencjalny przywódca demokratycznego supermocarstwa nie wygłasza po prostu monologów wewnętrznych, ale mówi to, co chcą usłyszeć miliony Amerykanów, w tym rozmaite grupy interesu.W lipcu Trump dobitnie podważył sens NATO w obecnym kształcie (i było to konsekwentne rozwinięcie wcześniejszych wypowiedzi). Nazwał je „organizacją przestarzałą” i zakwestionował kluczowy art. 5 traktatu waszyngtońskiego, mówiąc że amerykańska odsiecz będzie ograniczona do tych krajów, które wywiązują się ze swoich zobowiązań, na czele z przeznaczaniem 2 proc. PKB na obronność. Wprost zakwestionował ewentualność pomocy krajom bałtyckim (Litwa i Łotwa nie wypełniają obecnie obowiązków wydatkowych).
Jakie jest znaczenie tych zapowiedzi? Z jednej strony nie wprawia w zdumienie, że cierpiące na nadmiar zobowiązań imperium chce przywrócić dwustronność sojuszniczych deklaracji: większość członków Sojuszu nie wypełnia obecnie wymogu 2 proc., oczekując jednocześnie utrzymania amerykańskiego parasola wojskowego. Presja Waszyngtonu idzie w tym kierunku od lat, słowa Trumpa można więc rozumieć jako zaledwie zapowiedź jej zaostrzenia.
Z drugiej strony coś pęka. Jeśli model solidarystyczny („jeden za wszystkich, wszyscy za jednego”) zastąpimy modelem transakcyjnym („pomogę ci, jeśli pomożesz mi”) – otworzymy drzwi inwazji niepewności. Dzisiejsze 2 proc. PKB może przecież nie wystarczyć jutro, jeśli sytuacja się zaogni. Dlaczego nie 4 albo i 5 proc.? Co z krajami szczególnie narażonymi na ataki – czy powinny wnosić do Sojuszu tylko tyle, ile zwykli członkowie? Bezpieczeństwo Polski kosztuje przecież realnie znacznie więcej niż bezpieczeństwo Kanady. Co z tymi, których obrona może wymagać kontrataku nuklearnego, w kontraście do państw, w przypadku których taki scenariusz jest czysto akademicki? Koszty szybują.
Można boleć nad radykalizmem i egoizmem narodowym Trumpa. Trzeba jednak pamiętać, że ciążenie Ameryki w uosabianym przez niego kierunku daje się zauważyć od dłuższego czasu. Republikanin nie mówi wyłącznie w swoim imieniu.
Sojusz przestarzały
To samo dotyczy dictum o anachronizmie NATO, mogącym uchodzić za centralną kategorię myślową tendencji, o której mowa. Niestety, Trump ma rację: Sojusz Północnoatlantycki jest przestarzały. Po pierwsze, powstał, by bronić Zachodu przed Związkiem Sowieckim, którego już nie ma. Jego sukcesorka – Rosja – jest bladym cieniem komunistycznego supermocarstwa. Nie ma w perspektywie 20 lat żadnych szans na zbudowanie porównywalnej potęgi, nie jest w stanie samodzielnie zagrozić amerykańskiej hegemonii. Jednocześnie, jest Ameryce (i Zachodniej Europie) potrzebna, tak jak przed rokiem 1917, jako „koncesjonowane imperium”, stabilizujące bezkresne przestrzenie lądowe Eurazji w swoich granicach, a poza nimi: Bliski Wschód i Azję Środkową. Last but not least – byłaby dla Waszyngtonu bardzo cennym sojusznikiem przeciwko Chinom. Oczywiście, Rosjanie o tym wiedzą i chcą uzyskać jak najlepszą pozycję przed eskalacją i rozstrzygnięciem rywalizacji o globalną supremację, które nadchodzą. Z tej perspektywy przelew krwi w Gruzji i na Ukrainie to tylko przepychanki o zakres owej „imperialnej koncesji” – polityka nie jest zajęciem dla pięknoduchów.Po drugie, głównym zagrożeniem dla Stanów Zjednoczonych są dziś supermocarstwowe Chiny: przeciwnik silniejszy, bogatszy i bardziej wyrafinowany niż ZSRS (i każdy z wcześniejszych konkurentów). Ci kolosi rywalizują na dwóch głównych frontach: Zachodnim Pacyfiku i w Azji Południowo-Wschodniej, oraz w Eurazji. Na pierwszym NATO jest nieistotne. Na drugim – gargantuiczne przedsięwzięcie Nowego Jedwabnego Szlaku idzie w poprzek Sojuszu, dając lwiej części jego członków atrakcyjną alternatywę gospodarczą dla USA. Z punktu widzenia Europy, obserwującej z niepokojem szybko postępującą koncentrację światowych zasobów wokół Pacyfiku, Szlak jest szansą na utrzymanie znaczenia, jako ważnego bieguna globalnego handlu. Z perspektywy USA, współpraca głównych sojuszników z głównym przeciwnikiem jeszcze bardziej podważa sens inwestowania w NATO. Bez woli Waszyngtonu Sojusz stanie się papierowym tygrysem lub przejdzie do historii.
Nie znaczy to, że Amerykanie nie chcieliby utrzymania tej organizacji. Daje im ona wielki wpływ na pozostałych członków, kapitalnie pomaga oddziaływać na Bliski Wschód i Afrykę, pozwala utrzymać w ryzach ambicje Rosji. Problem w tym, że Stany coraz bardziej cierpią na „imperialne przeciążenie” (imperial overstretch): wyzwania rosną szybciej niż możliwości sprostania im. Budżet jest na granicy wytrzymałości, obywatele się frustrują, a sojusznicy nie chcą lub nie mogą przejmować zobowiązań. W związku z tym rośnie presja na trudne wybory i porzucanie dalszych priorytetów.
Widząc to wszystko, trudno się dziwić słowom Trumpa o NATO. Pomijając nadmiar erystyki, on po prostu nazywa głośno nabrzmiewające problemy z utrzymaniem newralgicznych interesów Ameryki. A że robi to obcesowo, radykalnie i gwałtownie? Cóż, przemawia językiem rozgniewanego ludu, którego opinii nie dopuszczano do dominującego dyskursu przez wiele lat. Trump jest skutkiem, nie przyczyną. Co jest prawdziwie zdumiewające, to bezproduktywna histeria większości komentatorów i brak alternatywnych koncepcji w krajach, których fala zmian, na jakiej płynie Republikanin, najbardziej dotknie.
Bunt kluczowego sojusznika
Tymczasem sytuacja zaostrza się. Nieudany pucz wojskowy w Turcji stał się dla obozu władzy, z prezydentem Recepem Erdoğanem na czele, asumptem do dwóch rzeczy: masowych czystek wewnętrznych oraz do gwałtownego zwrotu antyamerykańskiego. Pierwszą kwestię musimy pominąć, zastanówmy się nad drugą.Turcja nie jest zwykłym sojusznikiem Zachodu. Jest kluczowym węzłem sieci amerykańskich i europejskich sojuszy i interesów. Dysponuje największą armią lądową w NATO (drugą w ogóle), najsilniejszą na Bliskim Wschodzie, strategicznym położeniem na styku kontynentów i mórz, dynamiczną gospodarką. Jest aktywnym uczestnikiem misji NATO, w tym operacji przeciwko Państwu Islamskiemu. Bez możliwości transportu wojsk przez jej terytorium i używania zlokalizowanych tam baz Sojuszu walka z ISIS byłaby nieporównanie trudniejsza i droższa. Czas zyskany przez islamistów, w przypadku konieczności organizacji alternatywnych tras przerzutowych, dałby im wielką szansę ekspansji. Przez Turcję biegnie też obecnie główna trasa uchodźców i imigrantów z Syrii oraz Iraku, a także z Afganistanu i Pakistanu – do Europy. W ojczyźnie Ataturka jest obecnie ponad 3 mln takich osób, kolejne 6 mln może przybyć z ogarniętych wojną krajów na wschód od Iranu. Od dobrej woli Ankary zależy, czy obecny kryzys imigracyjny w Unii Europejskiej nie ulegnie zwielokrotnieniu, co mogłoby pogrążyć UE w chaosie totalnym.
Ów kluczowy sojusznik właśnie się buntuje, powodując konsternację i dezorientację w zachodnich stolicach. Podczas walki z puczystami siły rządowe zablokowały newralgiczną bazę NATO w Incirlik, punkt wypadowy w kampaniach przeciwko ISIS, w którym wedle wszelkiego prawdopodobieństwa znajduje się gros NATO-wskiego arsenału nuklearnego (ok. 50 bomb wodorowych B-61). Było to zaskoczeniem i upokorzeniem dla Amerykanów, a następnie także dla Niemców, których delegacji odmówiono wstępu do bazy, mieszczącej także personel RFN.
Okazało się to zaledwie preludium. Najpierw tureckie media, a następnie czołowi politycy, zaczęli oskarżać Stany Zjednoczone o wywiadowcze, finansowe i polityczne wsparcie przewrotu. Wygląda to na zaplanowaną kampanię propagandową. Turcja zażądała ekstradycji oskarżonego przez nią o organizację puczu i wieloletnią penetrację armii i biurokracji Fethullaha Gülena, imigranta przebywającego w Pensylwanii. Gdy Amerykanie odpowiedzieli prośbą o dowody jego winy, Erdoğan publicznie zakwestionował równoprawność amerykańsko-tureckiego sojuszu i powtórzył żądanie: „jeśli jesteśmy strategicznymi, modelowymi partnerami, zróbcie to, co konieczne”. Chyba jeszcze żaden amerykański sojusznik nie rozmawiał w ten sposób z Waszyngtonem (dziękuję Jackowi Bartosiakowi za zwrócenie mi uwagi na ten wymiar ostatnich wydarzeń w Turcji).
W co gra Erdoğan?
Dezorientacja i konsternacja zachodnich elit takim obrotem spraw przybrała kuriozalne formy. John Kerry ostrzegł Ankarę w pierwszych dniach przesilenia, że niedemokratyczny kurs może wykluczyć ją z NATO. Angela Merkel przestrzegła z kolej przed zamknięciem drogi do UE po tym, jak Erdoğan zapowiedział dążenie do przywrócenia kary śmierci. Formalnie trudno mieć zastrzeżenia: politycy ci jedynie wyciągali wnioski z kryteriów członkostwa w obu organizacjach.Politycznie, znaleźliśmy się jednak w teatrze absurdu. To Bruksela i Berlin przez lata blokowały akcesyjne aspiracje Turcji, skłaniając ją wreszcie do rezygnacji z tego celu. Wygrażanie zarazem palcem państwu, które trzyma w garści bezpieczeństwo demograficzne Unii – obrazuje poważne nienadążanie za rzeczywistością.
Podobnie jest z członkostwem w Sojuszu Północnoatlantyckim: NATO potrzebuje dziś Turcji znacznie bardziej niż ona jego. Państwo Erdoğana obroni się samo. Ewentualny „Turexit” oznaczać będzie natomiast nie tylko prestiżową klęskę Sojuszu, ale przede wszystkim utratę największej armii lądowej i kluczowych strategicznie korytarzy transportowych. Południowo-wschodnia flanka oparłaby się wówczas na Grecji, Bułgarii i Rumunii – państwach małych, bardzo słabych i trudnych do obrony. Wystarczy spojrzeć na problemy, jakie sprawia ISIS, aby uświadomić sobie, jak bardzo nie chcemy wyjścia Turcji z NATO.
W co gra Erdoğan? Poczuł się najwyraźniej na tyle silny (zapewne także słabością Zachodu), żeby albo dokonać trwałego zwrotu na wschód, albo uczynić Turcję państwem bardziej obrotowym, albo zredefiniować relacje sojusznicze na wyższym poziomie. Obóz rządzący Turcją od jakiegoś czasu wysyłał sygnały niezadowolenia – z traktowania go przez Waszyngton jak „sojusznika drugiej kategorii”. Wiadomo, że Ankarze nie podobają się amerykańskie dążenia do uzbrojenia Kurdów przeciwko ISIS oraz do krytyki tureckich spraw wewnętrznych.
Słabnące NATO i nowa epoka
Trudno dziś przewidzieć, w którą z wymienionych wyżej stron pójdzie Erdoğan oraz czy będzie w stanie wytrzymać ewentualną zemstę Ameryki. Widzimy jednak z pewnością jeden z największych, a być może największy od początku jej istnienia, kryzys wewnętrzny NATO. Widać też perspektywę poważnego i trwałego osłabienia organizacji i Zachodu w ogóle: po pierwsze, samym „Turexitem”, po drugie, groźniejsze – falą naśladownictwa, którą postawa Erdoğana może wywołać wśród sojuszników USA na całym świecie.NATO słabnie więc w oczach, rozsadzane przez sprzeczności interesów oraz kwestionowane w dotychczasowym kształcie, zarówno przez seniora (USA), jak i kluczowego wasala (Turcję). W tym świetle ekscytacja niedawnym szczytem w Warszawie wygląda na zadowalanie się ochłapami z wczorajszej kolacji. Skromne i symboliczne – jak trzeźwo zauważyła Aleksandra Rybińska – przesunięcia sił sojuszniczych po tym zjeździe stały się w kontekście ostatnich wydarzeń jeszcze mniej znaczące. Liczenie na zewnętrzne gwarancje bezpieczeństwa stało się w naszych arcyciekawych czasach podobnie zasadne, jak to było w roku 1939.
Państwo – wojsko – dyplomacja
Co w tej sytuacji robić? Pozostaje powtórzyć postulat formułowany już przez „Nową Konfederację” i Centrum Analiz Klubu Jagiellońskiego pod adresem rządu Beaty Szydło: koncentracji na triadzie państwo – wojsko – dyplomacja.A więc po pierwsze, przekształcenie obecnej, „luźnej federacji resortów” w rząd z prawdziwego zdarzenia, zdolny do realnego i szybkiego planowania, wdrażania, koordynacji i ewaluacji ambitnych, ponadresortowych przedsięwzięć. Obecne „państwo istniejące tylko teoretycznie” jest z punktu widzenia nieprzyjaznych Polsce czynników gwarantem naszej peryferyjności. Pisaliśmy o tej kwestii wielokrotnie. Zamiast ją rozwijać, odsyłam więc do raportu CA KJ autorstwa Jana Rokity.
Po drugie, rozpędzenie pasożytniczych grup interesów w wojsku i budowa silnej armii. Polska ma potężny budżet obronny, tylko o ok. 1/3 mniejszy niż Izrael, większy od północnokoreańskiego, pakistańskiego, irańskiego czy indonezyjskiego. Te środki nie są należycie wykorzystywane. Przed ewentualnym zwiększaniem wydatków należy radykalnie zreorganizować system w kierunku wykorzystywania przychodów zgodnie z przeznaczeniem. Potrzebujemy przywrócenia poboru do wojska, bo 100–150 tys. żołnierzy to po prostu stanowczo za mało dla kraju położonego między Rosją a Niemcami. Potrzebujemy przyśpieszenia i racjonalizacji rozpisanego na lata 2013–2022 programu modernizacji armii tak, aby pozyskiwać więcej technologii budujących naszą samodzielność strategiczną, kupować nowocześniejszy sprzęt i bardziej wspierać rodzimy przemysł obronny. Potrzebujemy wreszcie, jak już postulowaliśmy w „NK” piórem Michała Kuzia, cywilnego programu nuklearnego, który z czasem mógłby być uzupełniony o program wojskowy.
Trzeci element triady oznacza potrzebę analogicznych (do postulowanych w obronności) działań w aparacie dyplomatycznym i wymyślenia polityki zagranicznej na nowo. Dotychczasowa, zafiksowana na członkostwie drugiej kategorii w NATO i UE, może być za chwilę bankrutem, o ile już nim nie jest. Czas wielkiej niepewności domaga się przeformatowania myślenia strategicznego z tożsamościowo-aksjologicznego na geopolityczne. Inaczej mówiąc – powinniśmy zmarginalizować rodzimych Prometeuszy demokracji i praw człowieka na rzecz chłodnych, potrafiących identyfikować układy sił analityków. Przykładowo, zamiast zastanawiać się, jak wesprzeć opozycję na Białorusi, powinniśmy szukać sposobów na przeciągnięcie Mińska na polską stronę, niezależnie od tego, kto i jak tam rządzi.
Warto powiedzieć sobie jasno, że żaden z naszych tradycyjnych sojuszników nie jest zainteresowany silną Polską. Oznaczałaby ona bowiem zmianę układu sił w Europie Środkowo-Wschodniej, ryzyko destabilizacji Rosji (przypomnijmy: potrzebnej Zachodowi jako „koncesjonowane imperium”) i mniej lub bardziej gwałtowne wyparcie zachodniego kapitału z regionu. Co więcej, w przypadku reorganizacji ładu międzynarodowego atrakcyjność sojusznicza Rosji staje się wielokrotnie większa niż Polski. Z perspektywy USA, z punktu widzenia Niemiec czy Francji – jeszcze bardziej.
Czasy gwałtownych przemian wymagają codziennego kwestionowania aksjomatów i nawyków myślowych. Postawmy sprawę modelowo: które z mocarstw mają dziś interes w silnej Polsce? Przychodzi mi do głowy tylko jedno: Chiny. Nasz kraj jest kluczowym punktem w projekcie Nowego Szlaku Jedwabnego. Optymalnym geograficznie, ale też geopolitycznie – Pekin woli wzmocnić (umieszczeniem węzłowej infrastruktury Szlaku) słabszego (nas) niż silnego (Niemcy). Dla własnej korzyści: lepiej mieć wielu średnich partnerów niż kilku dużych. W dodatku naturalne ciążenie Berlina ku Moskwie i komplementarność ich potęg niesie dodatkowe ryzyko powstania na Jedwabnym Szlaku potężnego niemiecko-rosyjskiego sojuszu. Warto również pamiętać o słowach wieloletniego prezesa Centrum Studiów Polska-Azja Radosława Pyffla: „nie może być jednocześnie Wielkich Chin i Wielkiej Rosji”.
Dla Polski projekt „One Belt, One Road” to nie tylko szansa na pogłębienie relacji z potężnymi Chinami. To także historyczna szansa powrotu do dominacji w Eurazji handlu lądowego. Nawet z szerokim dostępem do Bałtyku Polska zawsze będzie krajem bardziej lądowym, bo nasze morze jest małe, płytkie i odcięte od świata, a odsłonięte niziny są podatne na inwazje lądowe. Sukces Nowego Szlaku oznaczałby dla nas gwałtowny awans w hierarchii międzynarodowego handlu.
Odcienie niepewności
Podsumowując, Polska potrzebuje intensywnej, zręcznej i elastycznej dyplomacji, jakiej nie miała od czasów Piłsudskiego. Powinna jednocześnie zacieśniać relacje z Chinami i utrzymywać jak najlepsze relacje z USA, a więc „siedzieć na dwóch stołkach” tak długo, jak to możliwe. Powinniśmy zrezygnować z wiary w sojusznicze deklaracje na rzecz inwestowania we wspólnoty interesów. Postawić na pragmatyzm kosztem prometeizmu, w tym porzucić styl bycia „bardziej papieskim od papieża” w sprawie walki z radykalnym islamem, który nam w żaden sposób nie zagraża, ale może zagrozić. W nowej epoce Polska powinna być krajem bardziej obrotowym, co mogłoby oznaczać również taktyczne używanie karty poprawy relacji z Rosją, gdy przyjaciele z Zachodu blokują nasze interesy.Józef Piłsudski lubił mawiać, że „Polska będzie wielka albo nie będzie jej wcale”. To dictum ponownie nabiera aktualności, w dobie tektonicznych drgań porządku międzynarodowego. Szanse są tu równie wielkie jak zagrożenia. Nie wiemy, ile mamy czasu – lepiej więc zakładać, że niewiele.
© Bartłomiej Radziejewski
30 lipca 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja”
nr 8 (74)/2016
30 lipca 2016
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja”
nr 8 (74)/2016
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz