Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Pogromcy Polski kończą przygotowania. Domyślajmy się! Wielki Post

Domyślajmy się!


        Przewodniczący Komisji Europejskiej Jan Klaudiusz Juncker, ten sam, który w trybie ekspresowym wyznaczył na 21 grudnia ubiegłego roku posiedzenie Komisji Europejskiej poświęcone ostatecznemu rozwiązaniu kwestii polskiej – tym razem, podczas kolejnej Konferencji Monachijskiej, wygłosił opinię, że wypracowanie nowego modelu stosunków między Unią Europejską a Wielką Brytanią zajmie „więcej niż 24 miesiące”. Skąd przewodniczący Juncker może wiedzieć takie rzeczy, skoro negocjacje UE z Wielką Brytanią jeszcze się nie zaczęły – tajemnica to wielka. Jesteśmy skazani na domysły, ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się. Pewną pomocą i rodzajem nici Ariadny w tych domysłach może okazać się lektura traktatu lizbońskiego, a w szczególności – tej jego części, która ustanawia procedurę – mówiąc z rosyjska: „prawa wychoda” - czyli procedurę opuszczenia przez jakieś państwo Tysiącletniej Rze... to znaczy pardon – jakiej tam znowu „Rzeszy”; nie żadnej „Rzeszy” tylko oczywiście Unii Europejskiej.
Otóż jeśli jakieś państwo wpadło na taki pomysł, to kieruje do Unii Europejskiej stosowny wniosek, który następnie staje się przedmiotem negocjacji na temat warunków, na jakich zainteresowane państwo będzie mogło Unię opuścić. Mamy zatem dwie możliwości; albo negocjacje doprowadzą do porozumienia, albo nie. Powiedzmy jednak, że doprowadziły. Wtedy takie porozumienie jest przedstawiane do zatwierdzenia Radzie Europejskiej oraz Parlamentowi Europejskiemu. Warto zwrócić uwagę, że Jan Klaudiusz Juncker nie jest ani przewodniczącym Rady Europejskiej, ani Parlamentu Europejskiego – co tylko dodaje pikanterii zagadkowemu charakterowi jego monachijskiej deklaracji. Wróćmy jednak do procedury - bo i na tym jej etapie znowu mamy dwie możliwości: albo obydwie instytucje wynegocjowane porozumienie zatwierdzą, albo nie. Powiedzmy jednak, że zatwierdziły. Wtedy zainteresowane państwo opuszcza szczęśliwą rodzinę unijną na warunkach wynegocjowanych i zatwierdzonych. No dobrze – ale co dzieje się w przypadku, gdy albo negocjacje nie doprowadzą do porozumienia, albo nawet doprowadzą, ale nie zostanie ono zatwierdzone? Wtedy zainteresowane państwo też może opuścić Unię Europejską, ale dopiero po 2 latach. 2 latach – czyli 24 miesiącach, o których z obfitości serca wspomniały usta Jana Klaudiusza Junckera! Po cóż Unii Europejskiej te 24 miesiące? Wyjaśnić to można odwołując się do innej instytucji traktatu lizbońskiego, mianowicie tzw. „klauzuli solidarności”. Stanowi ona, że w razie pojawienia się zagrożenia demokracji w jakimś kraju członkowskim, Unia Europejska, na prośbę państwa zagrożonego, może udzielić mu „bratniej pomocy” w celu usunięcia zagrożeń dla demokracji. A skąd wiadomo, że zagrożenia dla demokracji się pojawiły? No cóż; czyż potrzeba lepszego dowodu na zaistnienie tych zagrożeń, jak ów wniosek o wystąpienie z Unii? Nie potrzeba – a 24 miesiące chyba wystarczą, by te zagrożenia usunąć. A skąd będziemy mieli pewność, że zostały one usunięte? Stąd, że rząd ustanowiony w następstwie „bratniej pomocy” natychmiast wniosek o wystąpienie z Unii wycofa. Ciekawe, czy Jan Klaudiusz Juncker, wspominając o czasie nawet dłuższym niż 24 miesiące, miał na myśli właśnie tę mitręgę, czy też ta freudowska pomyłka przytrafiła mu się bez żadnej konkretnej intencji?

Wielki Post


        Takiej zbieżności w czasie z pewnością nie można uznać za przypadek. W ogóle wypada przypomnieć, że świętej pamięci ksiądz Bronisław Bozowski z kościoła Panien Wizytek przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie powtarzał nieustannie, że nie ma przypadków, są tylko znaki. Zatem jak wytłumaczyć znak, że 1 marca, kiedy to rozpoczął się Wielki Post, weszły w życie regulacje, pozwalające policji skarbowej odwiedzanie podatników bez uprzedzenia w nadziei, że przyłapie ich na jakimś gorącym uczynku. Jak powiadają Rosjanie, a ściślej – jak kiedyś powiadali, bo nie wiem, czy dzisiaj jeszcze pamiętają to porzekadło – nikt nie jest bez grzechu wobec Boga, ani bez winy wobec cara, więc jeśli policja skarbowa odwiedzi takiego jednego z drugim podatnika, zwłaszcza o trzeciej nad ranem, to na pewno go na czymś przyłapie – jak nie na grzechu, to na winie. W ten oto sposób na naszych oczach zaczyna powoli wyłaniać się odwrotna strona medalu w postaci rządowych programów rozdawniczych. Jak pamiętamy, warunkiem sine qua non realizacji tych programów było „uszczelnienie” systemu podatkowego tak, żeby fiskusowi nie umknęła ani jedna złotówka z sumy, jaką zamierza zrabować obywatelom – oczywiście po to, żeby potem przychylić i nieba.

        Nie jest to zresztą jedyny problem, bo kolejny i to chyba znacznie ważniejszy, bierze się stąd, iż programy rozdawnicze realizowane są za pieniądze pożyczone. Program „rodzina 500 plus” kosztuje około 24 mld złotych rocznie, a tegoroczny deficyt budżetowy został zaplanowany na kwotę prawie 60 mld złotych. Oznacza to, że narodowy potencjał gospodarczy nie został odblokowany, a nawet gorzej – że chyba właśnie zostaje blokowany coraz bardziej, poprzez wzmacnianie przynajmniej jednego czynnika blokującego. Jak bowiem wiadomo, narodowy potencjał gospodarczy został w naszym nieszczęśliwym kraju skutecznie zablokowany przez trzy czynniki: wadliwy ekonomiczny model państwa, ustanowiony w roku 1989 przez generała Kiszczaka w gronie osób zaufanych, który nazywam „kapitalizmem kompradorskim”, przez postępującą biurokratyzację państwa i wreszcie – przez niemiecki projekt „Mitteleuropa” w roku 1915. Kapitalizm kompradorski oznacza, że o dostępie do rynku i możliwości funkcjonowania na rynku decyduje u nas przynależność do sitwy, której najtwardszym jądrem są tajne służby z komunistycznym rodowodem, czyli stare kiejkuty. Ponieważ większość społeczeństwa do sitwy nie należy, musi zostać wyrzucona poza główny nurt życia gospodarczego z sektorem finansowym, paliwowym, energetycznym i innymi, tak zwanymi „strategicznymi” - na obrzeża głównego nurtu i tam wydłubywać sobie kit z okien – bo przecież żyć trzeba. W rezultacie wyrzucenia większości społeczeństwa na obrzeża gospodarki – bo w przeciwnym razie przywilej dla sitwy utraciłby sens ekonomiczny – narodowy potencjał gospodarczy jest wykorzystany w niewielkim stopniu ze wszystkimi tego konsekwencjami, m.in. prawie trzy milionową emigracją młodych ludzi. Kolejnym czynnikiem blokującym narodowy potencjał jest postępująca biurokratyzacja państwa. W 1990 roku w administracji centralnej pracowało 45 tys. urzędników. W roku 1995 – już 112 tysięcy, ale prawdziwa eksplozja nastąpiła po roku 1997 w następstwie czterech wiekopomnych reform charyzmatycznego premiera Buzka. Nastąpił skokowy wzrost liczby synekur w sektorze publicznym i skokowy wzrost kosztów funkcjonowania państwa o około 100 mld złotych. Obecnie mamy ok. 3 mln funkcjonariuszy publicznych, w tym ok. 650 tys urzędników – a jeszcze nikt nie powiedział ostatniego słowa. Biurokratyzacja postępuje skutkiem mnożenia nakazów i zakazów. Na straży każdego nakazu lub zakazu ustanawia się urząd, który ma pilnować jego przestrzegania, no i utrzymać się z kar. Im więcej nakazów i zakazów, tym mniejszy zakres swobody – również gospodarczej – no i tym większe koszty jakie gospodarkę obciążają. I wreszcie – projekt „Mittleleuropa”. Dotyczył on urządzenia Europy Środkowo-Wschodniej po ostatecznym zwycięstwie niemieckim w „Wielkiej Wojnie” i przewidywał utworzenie na tym obszarze państw pozornie niepodległych, ale de facto – niemieckich protektoratów o gospodarkach nie konkurencyjnych, tylko peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Ten cel udało się osiągnąć dopiero po 90 latach od wybuchu I wojny światowej; 1 maja 2004 roku Niemcy przyłączyły 8 państw Środkowej Europy do Unii Europejskiej, której są politycznym kierownikiem, stwarzając w ten sposób polityczne warunki dla realizacji projektu „Mittleleuropa” - no i jest on realizowany ze wszystkimi konsekwencjami dla narodowego potencjału gospodarczego w Polsce. Ponieważ żaden z czynników blokujących narodowy potencjał gospodarczy nie został wyeliminowany, a biurokratyzacja kraju postępuje również w następstwie uruchamiania rządowych programów rozdawniczych, to o odblokowaniu narodowego potencjału nie ma mowy. W tej sytuacji realizacja programów rozdawniczych, które – mówiąc nawiasem – mogą przynieść Prawu i Sprawiedliwości zwycięstwo również w przyszłych wyborach oznacza, że będzie się to odbywało kosztem wpędzania państwa, to znaczy – obywateli w coraz głębszą niewolniczą zależność od lichwiarskiej międzynarodówki. Bo trzeba nam pamiętać, że w gospodarce w dalszym ciągu liczy się to, co liczyło się w czasach Hammurabiego: ilu kto ma niewolników – a większość współczesnych rządów, zwłaszcza w Europie – kupuje sobie spokój społeczny za cenę wpychania niczego nieświadomych obywateli w niewolę lichwiarskiej międzynarodówki. Niczego nieświadomych – bo na skutek intensywnego i systematycznego duraczenia myślą, że skoro mogą sobie w ramach „demokracji” wybierać Umiłowanych Przywódców, którzy następnie nimi frymarczą, to wszystko jest w jak najlepszym porządku. Wygląda na to, że nasz nieszczęśliwy kraj właśnie został wprowadzony w jednokierunkową ulicę, z której nie zawróci go żadna „opozycja”, bo ona też nie ma żadnego alternatywnego pomysłu na państwo, a jeśli ujada na PiS, to przede wszystkim, a może nawet wyłącznie z irytacji, że to prezes Kaczyński pierwszy wpadł na ten pomysł, a nie oni. Inaczej mówiąc, przy utrzymaniu procedur demokratycznych szanse na zawrócenie kraju z tej jednokierunkowej ulicy są niewielkie, a prawdę mówiąc – żadne tym bardziej, że i stare kiejkuty tego nie chcą. W tej sytuacji nawet słynny paradoks Stefana Kisielewskiego, który w 1989 radził, by „wziąć za mordę i wprowadzić liberalizm” może nie mieć zastosowania, choćby z tego powodu, że ci, którzy chcieliby wprowadzić liberalizm nie są w stanie nikogo wziąć za mordę, a ci, którzy byliby w stanie to zrobić, żadnego liberalizmu nie chcą. Zatem nic, tylko Wielki Post – oczywiście w perspektywie, bo na razie pijemy i zakąszamy na kredyt.

Pogromcy Polski kończą przygotowania


        Jeszcze nie ucichły echa buntu sędziów, kiedy to około 10 procent środowiska, która to część – jak podejrzewam – mogła zostać zwerbowana w charakterze tajnych współpracowników nie tylko przez SB, ale również – przez Wojskowe Służby Informacyjne, a także przez Urząd Ochrony Państwa w ramach operacji „Temida” - zbuntowała się przeciwko rządowi, jeszcze nie ochłonęliśmy po pokazie braku koordynacji między bezpieczniackimi watahy na „manifie”, której uczestniczki deklarowały, że „każda władza” im „przeszkadza” – a więc również uważająca się za sól ziemi i „wyjątkową kastę” władza sądownicza – a już w ramach przygotowań do kolejnej kombinacji operacyjnej, stare kiejkuty, najwyraźniej zadaniowane przez Naszą Złotą Panią, zwyczajem sutenerów, wyprowadziły na ulice swoje faworyty płci obojga przy hałaśliwej aprobacie żydowskiej gazety dla Polaków, redagowanej przez pana red. Adama Michnika. Rozbierając z uwagą skład uczestniczek manifestacji, okrzykniętej przez żydowską gazetę „międzynarodowym strajkiem kobiet” zauważamy, że obok tzw. „pożytecznych idiotek”, które komuna upatrzyła sobie na proletariat zastępczy i które naprawdę myślą, że przyczyną ich życiowych niepowodzeń są „męskie szowinistyczne świnie”, które nie tylko je oprymuja, ale też podstępnie dybią na ich „cipki”, co najmniej taki sam udział wzięły weteranki ruchu robotniczego, co to jeszcze „samego znały Stalina”, a wiedzę o świecie zdobywały na akademiach pierwszomajowych z okazji Wielkiej Socjalistycznej Rewolucji Październikowej. W Warszawie manifestantki urządziły „ścianę furii” przed siedzibą PiS i próbowały straszyć złowrogich uczestników politycznego zaplecza rządu czym tam która miała, formułując przy okazji rozmaite postulaty. Przelicytowała wszystkich pewna – jak powiadają - studentka, która domagała się zagwarantowania jej wszystkich praw przy gwałcie. Najwyraźniej bez gwałtu nie wyobraża sobie życia i tylko chodziło jej o to, by wszystko odbywało się praworządnie – być może pod nadzorem inspektorów ze specjalnego urzędu, który trzeba będzie chyba utworzyć, jak nie teraz, to po następnych wyborach. Trudno jej się dziwić, skoro właśnie teraz Jane Fonda przypomniała sobie, jak to w dzieciństwie była nie tylko molestowana, ale nawet gwałcona. Biorąc pod uwagę karierę, jaką później, a być może nawet w związku z tym zrobiła, trudno się dziwić, że panienki, które jeszcze nie do końca potrafią zrozumieć związek przyczynowo-skutkowy, uważają się bez gwałtu, a przynajmniej – bez molestowania trudno dzisiaj nawet zadebiutować, zwłaszcza w przemyśle rozrywkowym. Przewidział to już dawno Janusz Szpotański, opisując w nieśmiertelnym poemacie „Bania w Paryżu” niejaką Bonżę, co to „przez łóżek sto przechodzi szparko, stając się dama i pisarką”. Wszystko zatem wydaje się jasne, oczywiście z wyjątkiem ogromnego zaangażowania w sprawę duraczenia tubylczych kobiet żydowskiej gazety dla Polaków. Co z tego Żydzi mają, czego się po tym oduraczeniu tubylczych kobiet spodziewają – tajemnica to wielka, chociaż może nie aż tak wielka, kiedy skojarzymy sobie eskalację damskich protestów w naszym nieszczęśliwym kraju z wyznaczonym na 27 marca terminem otwarcia w Warszawie biura Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego, kierowanego przez pana Dawida Harrisa, tego samego, któremu premier Kazimierz Marcinkiewicz jeszcze w marcu 2006 roku obiecał zrealizowanie żydowskich „roszczeń majątkowych”. A przecież duraczone są nie tylko kobiety, bo mikrocefale, tworzące środowisko „Gazety Wyborczej” reprezentują wszystkie możliwe płcie. Ponieważ współwłaścicielem wydającej „Gazetę Wyborczą” spółki „Agora” jest słynny żydowski finansowy grandziarz Jerzy Soros, to podejrzenia, że w tle tych wszystkich pozorów jest do zrobienia interes, nabierają rumieńców.

        Oczywiście nie tylko interes, a w każdym razie – nie tylko żydowski. Jak wiadomo, polityka historyczna żydowska jest coraz ściślej koordynowana z polityką historyczną niemiecką – nie tylko zresztą z historyczną. Toteż w sytuacji, gdy prezes Jarosław Kaczyński postanowił wykorzystać moment wyboru przewodniczącego Rady Europejskiej by zrealizować swój polityczny priorytet w postaci wytarzania Donalda Tuska w smole i pierzu i kazał w tym celu wysunąć kandydaturę Jacka Saryusza - Wolskiego, Nasza Złota Pani najwyraźniej zmobilizowała w Polsce starych kiejkutów, żeby odpowiednio podkręciły swoich podopiecznych w konstytucyjnych organach. Toteż zasiadający w sejmowej komisji badającej aferę Amber Gold poseł PO Krzysztof Brejza, jako jedyny sprzeciwił się wezwaniu na przesłuchanie Michała Tuska, który zatrudniony został w liniach lotniczych „OLT Express”, przejętych przez grupę kapitałową Amber Gold. Czy zrobił to z przekonania, że Michał Tusk, pouczony przez starszych i mądrzejszych na każde pytanie będzie odpowiadał: „nie wiem, nie pamiętam”, czy też wykonując zadanie zlecone – tego ma się rozumieć – nie wiem, chociaż nie od rzeczy będzie przypomnieć scenę, jak to dygnitarze Platformy Obywatelskiej ciągnęli po lotnisku samolot OLT Express niczym burłacy barkę po Wołdze, prześcigając się w gorliwości, niczym manifestanci z KOD 16 grudnia ubiegłego roku pod Sejmem, gdy zobaczyli, że na manifestację przybył sam Najstarszy Kiejkut III Rzeczypospolitej w osobie pana generała Marka Dukaczewskiego. Podobną gorliwość wykazał pan Ryszard Petru, którego uważam za wydmuszkę starych kiejkutów, składając w Sejmie wniosek o uchwalenie rezolucji, iż ponowne powierzenie Donaldowi Tuskowi stanowiska przewodniczącego Rady Europejskiej jest elementem polskiej racji stanu. Okazuje się, że Donald Tusk należy do ludzi niezastąpionych, a w każdym razie – tak musi uważać Nasza Złota Pani, uwzględniając go w kombinacji operacyjnej rozpoczętej 16 grudnia, kiedy to przybył on do Wrocławia – jak przypuszczam – z zamiarem zaprezentowania się na polskim terytorium w charakterze tymczasowego prezydenta – na wypadek, gdyby kombinacja się powiodła. Wytknęła mu to pani premier Szydło w piśmie do uczestników Rady Europejskiej sugerując, by nie powierzali mu funkcji przewodniczącego, do której najwyraźniej nie dorósł. Ciekawe, czy Naszej Złotej Pani uda się zainstalować Donalda Tuska na tej synekurze ponownie, czy też osłabienie niemieckiego przywództwa w UE utrzymuje się nadal.

        Oczywiście Donald Tusk to tylko incydent w przygotowywanej ponownie przeciwko Polsce kombinacji operacyjnej, podobnie jak te wszystkie „strajki kobiet”, „manify”, czy „bunty sędziów” w „obronie praworządności”. To tylko tło dla kombinacji, która najwyraźniej jest coraz ściślej koordynowana z działaniami środowisk żydowskich. Właśnie Parlament Europejski przesunął termin kolejnego specjalnego posiedzenia poświęconego ostatecznemu rozwiązaniu kwestii polskiej na 22 marca. W tym posiedzeniu ma wziąć udział Frans Timmermans („niech pan posłucha, Timmermans”...), znany z wrogiego stosunku do obecnego polskiego rządu, a być może i wobec Polski, więc nietrudno się domyślić, że posiedzenie może przekształcić się w sabat tym bardziej, że otwarcie w Warszawie wspomnianego Biura Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego nastąpi 27 marca. W tej sytuacji wypada już tylko narysować obrazek, zwłaszcza jeśli nasza niezwyciężona armia, wzburzona do głębi kuracją przeczyszczającą prowadzoną przez złowrogiego ministra Macierewicza, też przyłączy się do pogromców Polski.


© Stanisław Michalkiewicz
10-12 marca 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © DeS

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2