Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Na złotym globie

Zmierzch utopijnych wizji braterstwa ludów przyjmujemy zwykle z ulgą. Ale czy alternatywa, jaka się pojawia, czyli darwinizm dla każdego, jest aż tak obiecująca?

Radzenie sobie z przedmiotami w nieoczekiwany a skuteczny sposób to duża frajda. Najlepiej znają ją zmagające się z klockami czterolatki, ale emocje te nie są obce i starszym z nas. Jedni do perfekcji opanowali arkana otwierania kluczami butelki piwa – nie jest to, przyznajmy, wiele, ale za to daje natychmiastową satysfakcję. Innych raduje uporanie się przy pomocy ostrza scyzoryka z wystającym wkrętem, zaimprowizowanie dźwigni, za sprawą której można łatwiej przeciągnąć kajak, a ile godzin można zmitrężyć, oglądając filmiki o skuteczniejszym niż dotąd obieraniu ananasa („You were always doing it wrong!”) – no cóż, wiem to aż za dobrze.
Taka potrzeba ma swoje liczne mutacje i ramifikacje: są „złote rączki” przydomowe i samochodowe, panie domu, zapiekające kwiaty cukinii na krucho, mac gyverzy, przerabiający maszynę do szycia na samowar oraz fachowcy od programowania, debugowania i pisania kodów. Przestrzegałbym jednak przed zagłębianiem się w zbytnie specjalizacje. U podstaw głodu sprawczości leży, moim zdaniem, potrzeba przezwyciężenia – tak, tak! – alienacji od prostego świata wokół nas, wyzwolenia się ze złudzeń, sztuczności i wirtualów, ożywczego skąpania się w oceanie związków skutkowo-przyczynowych. Nic nie zapewni tego lepiej niż proste czynności: posadzenie ziemniaków, poigranie z sągiem drewna i siekierą, zrobienie jajecznicy. A jaki typ rekreacji oferuje tego rodzaju doznań najwięcej? Wiadomo, wędrowanie w wersji hardcore, czyli survival. W PRLu nie cieszył się on może zbytnim wzięciem, bo zbyt był wszechobecny. Skoro jednak skończyły się kolejki po mięso, zaroiło się od sklepów turystycznych z wyższej półki i równie wiele czasu spędzić można nad katalogiem Wydawnictwa Universitas, co jednej z tuzina firm, oferującej wodery, dobre latarki akumulatorowe i zestaw do zmontowania kuszy.
Milionerzy w pierwszej kolejności inwestują więc w prawdziwie survivalowe domy: najbardziej nadają się do tego byłe silosy po wyrzutniach i pociskach jądrowych.

Przez lata tak rozumiany survival był domeną czterdziestolatków, którym niełatwo rozstać się ze słodyczą młodości i miał w sobie sztuczność sali do treningu czy hangaru do gry w paintballa: owszem, można zapuścić się na kilka dni w Biebrzańskie Błota jedynie z trzema zapałkami owiniętymi w folię, noże, kocem, łyżką i szyną do złamań, ale teatralność takich działań staje się w pewnym momencie dojmująca. Sprawa jednak nabrała zupełnie nowego posmaku, gdy za survival wzięli się multimilionerzy.

Oczywiście – kiedy za coś zabiera się multimilioner, robi to na bogato, no bo jak inaczej? W pierwszej kolejności inwestują więc w prawdziwie survivalowe domy: najbardziej nadają się do tego byłe silosy po wyrzutniach i pociskach jądrowych, nie tylko skonstruowane przez Korpus Inżynieryjny USA z najlepszego zbrojonego betonu, ale i w miejscach sprawdzonych pod kątem trzęsień ziemi, burz i cieków. Larry Hall sprzedał już co prawda wszystkich 20 apartamentów w swoim Atlas Condo Project, mieszczącym się gdzieś na bezdrożach stanu Kansas, ale kolejne trzy wyrzutnie są właśnie w trakcie zabudowy, bo nie mógł się opędzić od zamówień: półmetrowej grubości ściany 40 metrów pod ziemią (ale, dla uniknięcia klaustrofobii, z LED-ową imitacją okien), generatory prądu, własna hodowla tilapii (taka ryba) i paproci (witaminy!) – dziesięć lat zleci jak z płatka, nawet przy wojnie nuklearnej, burzy magnetycznej i eboli nad głowami.

Kto nie lubi siedzieć pod ziemią w studni, szuka miejsca na osobności: w ubiegłym roku cudzoziemcy kupili na terenie Nowej Zelandii blisko pięciokrotnie więcej ziemi, niż w roku 2015. Prym wiodą wśród nich bardzo bogaci Amerykanie, którzy widać obejrzeli jako dzieci „Ostatni brzeg” i wiedzą, że na antypody każda fala – rewolucji, tsunami czy uderzeniowa – dotrze najpóźniej. Wznoszą więc rezydencje z widokiem na pastwiska i strumienie z „Władcy Pierścienia” – po czym drążą bunkry, najlepiej w litej skale.

Nie chodzi jednak tylko o rezydencję na odludziu: ci ludzie naprawdę wiedzą, że nie będzie łatwo, że do Atlas Condo Project w pobliżu Wichity i na lotnisko trzeba będzie jakoś dotrzeć. Jedni inwestują w najnowsze motocykle, którymi mają nadzieję przebić się przez apokaliptyczne korki, inni trzymają na terenie posiadłości własny samolot, a obok, w skromnej willi, rodzinę pilota: wiadomo, że gdy już się zacznie, bez niej nie polecą. Marvin Liao, do niedawna jeden z wiceprezesów Yahoo, dziś czynny w branży startupów, zaliczył półroczny kurs łucznictwa: dziś trafia (na strzelnicy) przepiórkę i królika, dzięki czemu ma nadzieję wyżywić rodzinę. Steve Huffman, współzałożyciel i prezes Redditu zdecydował się na laserową korekcję krótkowzroczności – właśnie po to, żeby raz na zawsze wyzbyć się kłopotu z okularami (spadają w walce wręcz) czy płynem do soczewek, o który czasem trudno w postapokaliptycznym krajobrazie.

Wszystkich ich świetnie opisał Evan Osnos w styczniowym „New Yorkerze”, wywołując lawinę podobnych tekstów w tuzinach tygodników i tabloidów, gdzie skupiono się głównie na tym, kto kupił jaki sprzęt i za ile. Osnos potraktował temat nieporównanie głębiej, pisząc o korzeniach amerykańskiego „survivalizmu”: z jednej strony głodzie Natury, który nasi bracia zza wielkiej wody odziedziczyli po Thoreau i kowbojach, z drugiej – lękach, które zawędrowały do Nowego Świata w kufrach pierwszych purytanów. Nie bez znaczenia jest też pytanie, czy to szykowanie się na ciężkie czasy, które okazuje się niemal powszechne („Myślę, że trochę ponad połowę” – odpowiada, bystro patrząc na rozmówcę, Hoffman spytany, ilu spośród znajomych miliarderów z Doliny Krzemowej szuka „ubezpieczenia przed apokalipsą”) i dlaczego robią to przede wszystkim posesjonaci, którzy wzbogacili się na nowych technologiach: czy mogą najwięcej, czy wiedzą najwięcej?

Wolny chwilowo od troski o to, czy lepiej kupić bunkier w Kansas czy posiadłość w Tasmanii, zastanawiam się nad przyszłością milionerów którzy, uznawszy, że źle się dzieje, poszli za pierwszym odruchem: ratować najbliższych i w nogi.

Kupią te bunkry, kupią; nie tylko zresztą Amerykanie, Rosjanie, Chińczycy i Polacy (jak tam ceny nieruchomości w woj. zachodniopomorskim?) też. Przebiją się niczym Mad Max przez korki, stratują opieszałych, odlatując na południe zatoczą krąg nad wrzącym miastem.

Potem ustrzelą wiewiórkę w oko, nauczą się z nudów grać w warcaby, a ci, którzy zażywali rozkoszy lub relaksu na stołach w restauracji „Sowa i Przyjaciele” zniosą przecież i trochę przytwarde leżanki. Któregoś dnia promieniowanie spadnie poniżej pięciu milisiwertów, w kamerze po zdjęciu blindy można będzie zobaczyć pierwsze źdźbła trawy, gołębica przyniesie gałązkę. Szczękną zamki: wyjdą, survivalowi zwycięzcy, którzy ocaleli jako nieliczni z nielicznych: wykupili życie sobie i swoim potomkom.

Jaki świat zbudują na złotym globie, na którym osiągnęli najwięcej jak można – przetrwanie? Jaki ład społeczny zaproponują, potentaci konserw, amunicji i aspiryny? Naprawdę nie jestem pewien, czy chciałbym go oglądać.


© Wojciech Stanisławski
10 marca 2017
źródło publikacji: „Nowa Konfederacja” nr.3/2017 (81)
www.nowakonfederacja.pl





Ilustracje © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2