Nie pozwól aby przepadły stare fotografie, filmy czy pamiętniki! Podziel się nimi ze wszystkimi Polakami i przekaż do zasobów Archiwum Narodowego IPN!
OSTRZEŻENIE: NASZA WITRYNA JEST NIEPOPRAWNA POLITYCZNIE I WYRAŻA BEZMIERNĄ POGARDĘ DLA ANTYPOLSKICH ŚCIERW ORAZ WSZELKIEJ MAŚCI LEWACKIEJ DZICZY I INNYCH DEWIANTÓW.
UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2

Kijów – ile tylko zechcemy! W starych piecach diabeł pali. Rzymski katolik niewierzący

        Starsi ludzie pamiętają pewnie anegdotkę, jak to polska delegacja przyjechała do Moskwy, by od Stalina odebrać Lwów i Kijów. Stalin podobno bardzo się zafrasował, aż wreszcie powiada: lwów to my tu nie mamy, ale za to kijów możecie dostać, ile tylko zechcecie. Pan prezes Jarosław Kaczyński, ogłaszając na PiS-owskim mityngu intencję „dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych, pewnie nie ma nadziei na uzyskanie jakichś reparacji; w przeciwnym razie musiałbym uznać, że na starość zaczyna głupieć w tempie nie przewidzianym przez żadną ustawę – natomiast „dążenie” – to coś zupełnie innego. Podobnie w sprawie katastrofy smoleńskiej; „dążenie” służy wyłącznie do emocjonalnego rozhuśtywania wyznawców pana prezesa i jest przedsięwzięciem całkowicie racjonalnym, umacniającym mnie w przekonaniu, że pan prezes Kaczyński nadal jest wirtuozem intrygi. Co prawda ostatnio zapał do „dążenia do prawdy” w sprawie Smoleńska nawet wśród wyznawców jakby zaczął nieco słabnąć – ale właśnie w tym czasie na czele „Obywateli RP” pojawił się obłąkaniec lansujący smoleńską kontr-liturgię.
Po mieście krążą fałszywe pogłoski, że ten obłąkaniec został przez prezesa Kaczyńskiego w najgłębszej tajemnicy wynajęty gwoli mobilizowania wyznawców – i rzeczywiście – jak zobaczyli obłąkańca, któremu do kontr-liturgii udało się zwabić nie tylko rozmaitych idiotów, ale nawet „legendarnego” Władysława Frasyniuka, to natychmiast zwarli szeregi wokół prezesa. W tych fałszywych pogłoskach pewnie nie ma ani słowa prawdy, ale gdyby jednak było, to by nawet pasowało do schematu, że pan prezes Kaczyński jest wprawdzie wirtuozem intrygi, ale takim, który na końcu potyka się o własne nogi. Tak właśnie stało się z panem prezydentem Dudą, który został przez prezesa Kaczyńskiego wystrugany z banana, żeby wykonywał dla niego rozmaite brudne roboty – a tymczasem pan prezydent się zbuntował i słychać, że 15 sierpnia nawet nie zatwierdzi złowrogiemu ministrowi Macierewiczowi generałów, jakich ten właśnie mianował w miejsce tych, co to „odeszli” w następstwie kuracji przeczyszczającej w wojsku i ostatnio nawet pokazywali gawiedzi rozmaite „sztuki przepiękne” razem z ojczykiem Pawłem Gurzyńskim, dominikaninem, który – tylko patrzeć – jak podkasawszy habit podąży drogą przetartą przez byłego ojczyka Tadeusza Bartosia, podobnie jak pan prezydent, który wszedł na drogę przetartą przez Kazimierza Marcinkiewicza.

        Tedy zapowiedź „dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych świadczyłaby dobrze o panu prezesie Kaczyńskim, jako o dobrym gospodarzu, który, przewidując rychły uwiąd „dążenia do prawdy” w sprawie Smoleńska, postarał się o kolejnego samograja, który nie tylko tchnie nowego ducha w szeregi wyznawców, nie tylko ożywi nadzieje rozmaitych pieczeniarzy, którzy na „dążeniu” zamierzają ukręcić jakieś lody, ale i ugruntuje reputację płomiennego dzierżawcy monopolu na patriotyzm. Właściwie już ugruntował – bo przedstawiciele opozycji, jeden przez drugiego, przypominają sobie o reparacjach i stają na nieubłaganym gruncie. Widać, że wyciągnęli wnioski z programu „500 plus” i teraz nie pozwolą PiS-owi wyprzedzić się w płomiennym patriotyzmie. Więc wypadałoby tylko podziwiać pomysłowość pana prezesa, gdyby nie dwie okoliczności. Po pierwsze – co bardziej gorliwi pretendenci do kręcenia lodów, jak np. pan mec Mularczyk, który jako adwokat pewnie wiele sobie po „dążeniu” do uzyskania reparacji obiecuje, nie dorównując w wirtuozerstwie prezesowi Kaczyńskiemu, zaczyna jechać po bandzie bez trzymanki, podważając zasadę ciągłości państwa. Zresztą nie on jeden; inni też powiadają, że w 1953 roku to nie „Polska” zrzekła się reparacji wojennych od Niemiec, tylko uczynili to „przebierańcy”, sowieccy agenci. Warto tedy pamiętać, że konferencja w Poczdamie właśnie tym „przebierańcom” przekazała Ziemie Zachodnie w „tymczasową administrację”, a w 1970 roku inni „przebierańcy” podpisali z niemieckim kanclerzem traktat graniczny. Gdyby w stosunkach polsko-niemieckich nie było tylu otwartych remanentów po II wojnie, to może nie byłoby to takie ryzykowne, ale niestety jest inaczej, więc budowanie patriotycznej reputacji PiS graniem całym państwem wydaje mi się jednak trochę lekkomyślne, zwłaszcza w sytuacji gdy wiele wskazuje na to, iż 1 września o godzinie 4,45 rozpocznie się druga faza kombinacji operacyjnej, której celem jest doprowadzenie w Polsce do politycznego przesilenia. Drugą, jeszcze groźniejszą okolicznością, są coraz częściej dobiegające z szeregów PiS głosy o potrzebie powiązania sprawy reparacji wojennych od Niemiec, z żydowskimi roszczeniami wobec Polski. Że dobrze; Polska wypłaci Żydom te 65 miliardów dolarów, których ci od Polski żądają, pod warunkiem, że Niemcy wypłacą Polsce 6 bilionów dolarów.

        Warto tedy przypomnieć, że pan prezydent Duda w ubiegłym roku odbył w polskim konsulacie generalnym w Nowym Jorku rozmowę z przedstawicielami żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, a Kancelaria Prezydenta, mimo licznych nagabywań w trybie informacji publicznej, nie przedstawiła informacji, o czym rozmawiano, a w szczególności – jakiego rodzaju obietnice pan prezydent Duda swoim rozmówcom złożył. Z wypowiedzi Abrahama Foxmana dla jednej z nowojorskich gazet wiemy jednak, że sprawa roszczeń została w tej rozmowie poruszona. Podobnie musiała zostać poruszona podczas wizyty ;polskiej delegacji rządowej w Izraelu – ale w tej sprawie wszyscy też nabrali wody w usta. Jeśli tak, to podejrzewam, że i pan prezydent i nieszczęsna pani Szydło, zostali zmłotowani do jakichści obietnic, które teraz trzeba będzie schować w cieniu „dążenia” do uzyskania od Niemiec reparacji. „Gdzie mądry człowiek ukryje liść? – pyta ksiądz Brown w opowiadaniu Chestertona „Złamana szabla” – i odpowiada: w lesie. – No a jeśli nie ma lasu? To mądry człowiek zasadzi las, żeby ukryć w nim liść. Toteż warto zwrócić uwagę, że prezes Kaczyński rzucił rozkaz „dążenia” do reparacji od Niemiec zanim jeszcze prezydent Duda stanął mu dęba po 45-minutowej rozmowie z Naszą Złotą Panią. Czyżby w ten sposób pan prezes został zakładnikiem pana prezydenta? To by się zgadzało ze schematem, że wprawdzie pan prezes jest wirtuozem intrygi, ale takim, który na końcu potyka się o własne nogi. Zresztą pal sześć jego samego, chociaż nietrudno zauważyć, że te smrodliwe intrygi zaczynają stwarzać całkiem realne niebezpieczeństwa i dla państwa i dla narodu polskiego. Bo jakiekolwiek wiązanie żydowskich roszczeń z niemieckimi reparacjami jest potwierdzeniem przez Polskę zasadności tych pierwszych. To jest właśnie to niebezpieczeństwo – bo o ile Polska od Niemiec żadnych reparacji prawdopodobnie nie uzyska – to Żydzi wreszcie uzyskaliby to, na czym im tak zależy – mianowicie uznanie swoich roszczeń przez Polskę.


W starych piecach diabeł pali

        Gdyby moja skromność nie była znana na całym świecie, to na pewno powtórzyłbym za panem Zagłobą: „Mości Panowie, proroctwa mnie wspierają!” Otóż po spektakularnej kompromitacji niezawisłego – bo jakże by inaczej? - Sądu Najwyższego, który w zamian za zawetowanie przez prezydenta ustawy o Sądzie Najwyższym, poszedł mu na rękę i „zawiesił” postępowanie w sprawie pana Mariusza Kamińskiego, chociaż zaledwie kilka miesięcy wcześniej pryncypialnie zadekretował, że ułaskawienie pana Kamińskiego przez pana prezydenta przed uprawomocnieniem się wyroku narusza konstytucję i kodeks postępowania karnego – po tej spektakularnej kompromitacji, kiedy to SN pokazał, nie tylko, że jest przekupny, ale nawet – za jaką cenę – niemiecka BND musiała dojść do wniosku, że do walki o praworządność trudniej będzie poderwać nie tyle może folksdojczów i konfidentów – bo ci, za pieniądze, wykonają każde zadanie – ale pożytecznych idiotów, czyli tak zwane „masy”, co to myślą, że z tą „walką o praworządność” to wszystko naprawdę.
Zwróćmy bowiem uwagę, że zgodnie z miesięcznym terminem, jaki polskiemu rządowi wyznaczył niemiecki owczarek Franciszek Timmermans, pan prezydent Duda musi w ekspresowym tempie przedstawić Sejmowi własne projekty ustaw, w miejsce tych zawetowanych. Jeśli nawet je przygotuje, to mamy dwie możliwości; albo nie będą się istotnie różniły od projektów zawetowanych – ale w takim razie w jakim celu pan prezydent je wetował? - albo będą różnić się od nich istotnie – a w takim razie powstaje pytanie – kto mu w Sejmie te ustawy uchwali? Bo jeżeli będą się różnić w sposób istotny, no to nie zostaną uchwalone – a w rezultacie Krajowa Rada Sądownictwa no i niezawisły Sąd Najwyższy zyska kilka miesięcy spokoju. Ciekawe, że dla tych kilku miesięcy niezawisły Sąd Najwyższy porzucił wszelkie pozory i zdecydował się na skompromitowanie się na oczach całej Polski. Czyżby niezawiśli sędziowie już wiedzieli coś, czego my jeszcze nie wiemy – że mianowicie kto wytrwa tych kilka miesięcy, obudzi się już w całek innej Polsce? Tego wykluczyć nie można zwłaszcza, że pan prezes Kaczyński, być może widząc spadek zainteresowania nawet wśród najwierniejszych wyznawców „dochodzeniem do prawdy” w sprawie katastrofy smoleńskiej, zdecydował się na kolejny samograj, zdolny rozhuśtać opinię publiczną, mianowicie na „dążenie” do uzyskania od Niemiec reparacji wojennych. Wszystko, a konkretnie – odpalenie fajerwerku w mediach, najwyraźniej bez uprzedniego rozeznania sprawy na gruncie prawno-traktatowym – bo opowieści, jakoby polskie stanowisko z 1953 roku o zrzeczeniu się roszczeń wobec Niemiec w niczym Polski nie wiązało, bo to byli przebierańcy, sowieccy okupanci, a nie prawdziwi Polacy – można snuć u cioci na imieninach, a i to już w dobrym chmielu – wszystko to pokazuje, że to kolejny pomysł nie na żadne „reparacje”, tylko na utrzymanie wyznawców pana prezesa Kaczyńskiego w przekonaniu, że chociaż razem z bratem stręczyli Polakom Anschluss, w następstwie którego Polska siedzi po uszy w niemieckiej kieszeni i nie wiadomo, czy może jeszcze groźnie kiwać palcem w bucie – to jednak pan prezes nadal pozostaje płomiennym dzierżawcą monopolu na patriotyzm – na tej samej zasadzie, na jakiej „czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty”. Jak ktoś jest patriotą, to jest – nawet gdyby w życiu postępował dokładnie tak samo, jak przedstawiciel obozu zdrady i zaprzaństwa – a przecież w sprawie Anschlussu i traktatu lizbońskiego PiS zachował się tak samo jak Platforma, SLD i PSL – które tworzą obóz zdrady i zaprzaństwa. Ciekawe, ze kiedy tylko odpalono ten fajerwerk z „reparacjami”, obóz zdrady i zaprzaństwa zaczął ćwierkać z tego samego klucza, co obóz płomiennych dzierżawców monopolu na patriotyzm. Najwyraźniej wyciągnęli wnioski z programu „500 plus” i teraz nie pozwolą PiS-owi przelicytować się w płomiennym patriotyzmie. Jestem pewien, że dla wyznawców pana prezesa Kaczyńskiego będzie to dodatkowy listek do wieńca sławy – że oto trącił strunę interesu narodowego, wobec którego zgina się, niczym dziób pingwina, wszelkie kolano – nawet kolana reprezentantów obozu zdrady i zaprzaństwa. A że z „reparacji” nic nie wyjdzie, to właśnie o to chodzi; „nie o to chodzi, by złowić króliczka, ale by gonić go!” - a „dążenie” do uzyskania od Niemiec reparacji może trwać nawet dłużej i obfitować w bardziej dramatyczne momenty, niż „dochodzenie do prawdy” w sprawie katastrofy smoleńskiej. Skoro Polskie Stronnictwo Ludowe już ponad 100 lat jedzie na patencie, że „najcięższa jest dola chłopa”, to co to komu szkodzi, że przez najbliższe 20 lat PiS pojedzie na „dążeniu” do uzyskania reparacji?

        Skoro jednak kontynuacja kombinacji operacyjnej, która zmierza do przesilenia politycznego w Polsce, by w jego następstwie na pozycji lidera tubylczej politycznej sceny obsadzić ekspozyturę Stronnictwa Pruskiego, pod hasłem obrony praworządności w świetle ostentacyjnej kompromitacji Sądu Najwyższego mogłaby okazać się ryzykowna, BND, a za nią – stare kiejkuty, no i oczywiście – kolaborujące na tym etapie dziejowym z Niemcami tutejsze lobby żydowskie – postanowiło do głównego rzutu natarcia rzucić „kobiety”. Tak właśnie przypuszczałem i dlatego, gdyby moja skromność nie była znana na całym świecie, to za panem Zagłobą powiedziałbym, że „proroctwa mnie wspierają”.

        Oto powstał Obywatelski Komitet Ustawodawczy „Ratujmy Kobiety 2017”, który będzie forsował projekt ostatecznego rozwiązania „praw reprodukcyjnych”. Z jakąkolwiek „reprodukcją”, nawet tą prostą, projekt ten nie ma oczywiście nic wspólnego, bo chodzi tutaj o umożliwienie kobietom, którym, w następstwie jakiegoś flirtu przelotnego, przytrafił się casus pascudeus w postaci „płodu”, który trzeba będzie „usunąć” do zlewu. Zatem – legalna aborcja do 12 tygodnia, przywrócenie pigułki „dzień po”, no i zrobienie porządku ze złowrogą „klauzulą sumienia”. Wszystko, ma się rozumieć, na koszt „państwa”, no bo jeszcze tego by brakowało, żeby egzekwować te wszystkie koszty od uczestników flirtu przelotnego, kiedy w większości przypadków nie są oni znani sobie nawzajem nie tylko z imienia i nazwiska, ale nawet – z pseudonimu artystycznego. Twarzą tego przedsięwzięcia została pani Anna Karaszewska, która – sądząc z życiorysu – najlepszy okres reprodukcyjny raczej ma już za sobą, ale to nic nie szkodzi, bo – jak powiada przysłowie – w starym piecu diabeł pali, więc tylko patrzeć, jak 1 września, o godzinie 4,45, pani Karaszewska z sojusznikami, między innymi panem Czarzastym z Sojuszu Lewicy Demokratycznej. Wprawdzie i pan Czarzasty też nie jest już młody, ale jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści, więc jak dobrze pójdzie do mogą nawet powiększyć szeregi bojowników słusznej sprawy.


prof. Wolniewicz
(1927-2017)
Rzymski katolik niewierzący

        Tak właśnie przedstawiał się śp. Prof. Bogusław Wolniewicz. Z pozoru sprzeczność sama w sobie, mniej więcej, jak „żonaty kawaler”. Ale Tadeusz Zieliński, największy w Europie międzywojennej znawca antyku twierdził nawet, że monoteizm i politeizm nie są dla duszy filozoficznie wykształconej wykluczającymi się nawzajem przeciwieństwami – a w każdym razie tak ten pogląd przedstawia Ludwik Hieronim Morstin.
„Rozważając historię kultury starożytnej doszedł Zieliński do idei najbardziej przez siebie ulubionej, idei twórczej, chociaż znajduje ona wielu przeciwników. Ukoronowaniem religijnym świata antycznego jest według niego chrześcijaństwo wyrosłe zewnętrznie na podłożu judaizmu, ale obce mu wewnętrznie. Idea Boga-człowieka stanowiąca ośrodek nauki chrześcijańskiej była dla judaizmu wrogim elementem, które albo rozsadziłby tę religię, albo też musiałby być przez nią odrzucony. Chrześcijaństwo przejęło starożytną filozofię i przekształciło ją na chrześcijańską filozofię i chrześcijańską etykę. (…) Jako prawdziwy Stary Testament ustanawia Zieliński myśl religijną Hellady. Jakaż to rozkosz – woła jeden z jego wyznawców, Jan Parandowski – pod kolumnami Partenonu usłyszeć szmer źródeł chrześcijańskich. Nie wszyscy podzielają ten zachwyt. Książka Tadeusza Zielińskiego „Hellenizm i judaizm”, będąca apologetyką tej idei, wywołała wiele zastrzeżeń. Mówią: wielki uczony dał się tu unieść namiętności. Zarówno apoteoza hellenizmu, jak potępienie judaizmu jest pisane z pasją i bez obiektywizmu, koniecznego przy badaniach naukowych. (…) Kilka razy pytałem się Zielińskiego, co wiemy o nie samej (tj. Galilei – przyp. SM), nie o jej sąsiadach. Jakie wpływy się tam krzyżowały i czy była jaka walka między hellenizmem a judaizmem w ziemi rodzinnej Chrystusa. Ignoramus et ignorabimus – odpowiedział profesor – to może jeden z cudów Zbawiciela, że miejsce swego urodzenia okrył największą tajemnica w dziejach ludzkości. Myślę, że kościół katolicki nigdy nie przyjmie idei Zielińskiego ogłoszenia kultury helleńskiej Starym Testamentem chrześcijaństwa, nigdy nie wyprze się tradycji, która w Zakonie i prorokach każe widzieć objawienie prawdy wiekuistej. (…) Ale kościół katolicki nie na próżno nazywa się rzymskim i grecko-łacińska kultura nie jest mu obcą ani wrogą. Że Bóg objawia się także w pięknie, tego nie neguje, że ten element piękna i sztuki jest we współczesnej nam epoce przez kościół katolicki nie dosyć uwzględniony jako środek wychowania duszy ludzkiej w kulcie miłości bóstwa, to także prawda.”

Prof. Bogusław Wolniewicz, chociaż sam filozof, o współczesnej filozofii mówi (zob. „Wolniewicz zdanie własne”) lekceważąco: „Żyjemy w dobie wielkiego upadku filozofii, która wytwarza już tylko książki, nie idee. Myślę o tej akademickiej, bo poza nią czasem jakaś idea się pojawi”. (…) Poza paru wyjątkami poziom naukowy w Instytucie Filozofii UW jest niski, za to wylęgarnia lewactwa tam kwitnie. Ten ogromny instytut filozofii, z osiemdziesięcioma etatami naukowymi, największy chyba na świecie, jest skamieliną po stalinizmie. Wtedy nauczanie filozofii (marksizmu-leninizmu, rzecz jasna) było w całym szkolnictwie wyższym powszechne i obowiązkowe. A prócz funkcji indoktrynacyjnej filozofia sprawowała także nadzór nad prawomyślnością treści nauczania na innych wydziałach: była ramieniem ówczesnej polit-poprawności. Tak szerokie zadania wymagały oczywiście licznego personelu. Pół wieku temu tamte funkcje filozofii znikły, ale powołany dla nich twór instytucjonalny pozostał, mocą właściwego tym tworom organizacyjnego bezwładu. Skoro jednak nadzór nad prawomyślnością obywateli wraca w Europie milowymi krokami, będzie pewnie jak znalazł; tym bardziej, że polityczna poprawność hodowanej tam kadry jest wzorowa.” (…) „A co co prądu, to nie ma dziś w filozofii żadnych prądów; stoi muliste bajoro.” (…) Duchowo panuje w filozofii wielka pustka, choć organizacyjnie krzątanina w niej niebywała: kongresy i sympozja, wydawnictwa i „warsztaty”, ruch jak w mrowisku. Najgorzej we Francji. Inteligentni Francuzi, te dawne Benjaminy Constanty i Alexisy de Tocqueville, to dziś gatunek wymarły, jak dinozaury. Pełno zaś tam mędrkujących gadułów i hochsztaplerów, typu Jacquesa Derridy, Paula Ricoeura, czy Emanuela Levinasa. Nic się z tego w kulturze nie ostanie, poza mułem w umysłach i zwałami makulatury w bibliotekach.”

A co prof. Bogusław Wolniewicz mówi o sobie, jako o filozofie?
„Doszedłem w filozofii do pewnego stanowiska własnego i dość chyba spójnego wewnętrznie. Można by je określić krótko, choć trochę grandilokwentnie jako „racjonalizm tychiczny”; czyli taki – mówiąc za Elzenbergiem – co ma poczucie l o s u. (Po grecku tyche to właśnie los.). Jest to racjonalizm, bo za ostatnią nasza instancję kierowniczą uznaje rozum i jego logikę; a tychiczny, bo jest zarazem świadom znikomości ludzkiego rozumu wobec bezkresu wszechświata. Los to jest coś ponad nami: przemożna siła, która wpływa na bieg naszego życia, a sama leży całkowicie poza naszym zasięgiem i wpływem. W tym sensie można rzecz, że jest „transcendentna”. Siła ta ma dwie niezależne składowe, których jest wypadkową: przeznaczenie i przypadek. (…) Przypadek wnosi do niego stałą niepewność jutra, a wraz z nią tlący na dnie duszy niepokój. Przeznaczenie zaś niesie absolutna pewność naszego przemijania, a z nią smutek – można rzec – metafizyczny. (…) A jaki jest mój, jak się Pan wyraził, oryginalny wkład do filozofii? Nie mi chyba o tym sądzić. Czy jest np. coś nowego w moim poglądzie na istotę religii, według którego korzeniem religii jest śmierć? (…) Są różne religie. Chociażby Mojżeszowa, ta pierwotna z Tory. Tam za grobem nie ma dla jednostki nic, wszystko kończy się ze śmiercią. Tylko ród trwa dalej i on jest tam przedmiotem nadziei religijnej. Idea duszy przeżywającej śmierć ciała weszła do chrześcijaństwa nie ze Starego Testamentu lecz od Greków; konkretnie z orfizmu przez platonizm. Nie ma też wyobrażenia osobistej nieśmiertelności w konfucjanizmie. Jedne religie wiążą się z tym wyobrażeniem, drugie nie. A z wiedzą o nieuchronnej śmierci wiążą się wszystkie, ona stanowi ich wspólny korzeń. Religią w moim rozumieniu, jest każdy sposób, w jaki ludzie zbiorowo dochodzą do ładu z własnym przemijaniem, czyli ze swym przeznaczeniem.”

        Jak widzimy, prof. Wolniewicz potwierdza spostrzeżenie Tadeusza Zielińskiego o greckim, nie żydowskim, pochodzeniu osobistej nieśmiertelności, na której zasadza się chrześcijańska obietnica i chrześcijańska nadzieja. Co jednak odpowiada prof. Wolniewicz na pytanie, co to znaczy „rzymski katolik niewierzący”? „Niewierzący, bo nie wierzy, że czuwa nad nami jakaś Opatrzność, ani, że czeka nas coś po śmierci. A „rzymski katolik”, bo rozumie, że cywilizacja Zachodu stoi na chrześcijaństwie i że jego tradycje najpełniej i najlepiej wciela i przechowuje święty Kościół powszechny. Dlatego komu nasza cywilizacja miła, ten winien tego Kościoła bronić i go wspierać”. Przed kim bronić? „Z sił niższych zaś największym wrogiem Kościoła i chrześcijaństwa w ogóle jest lewactwo; ten polityczny wykwit lewoskrętności. Przez lewactwo rozumiem nieprzepartą chęć do naprawiania świata według własnych wyobrażeń nie liczącą się z realiami natury ludzkiej – a przez to nader skłonną, by swe zbawienne pomysły wdrażać pod przymusem. (…) Światowe lewactwo to międzynarodówka komunistycznych mutantów. W jakiś opętańczym szale dąży ona do zniszczenia cywilizacji Zachodu: do samych fundamentów. W tym dążeniu natrafia na dwie główne przeszkody. Stanowią je dwie prastare instytucje naszego życia społecznego: rodzina i Kościół. (…) Jak wiadomo, praojcem lewactwa jest Rousseau. Windelband w swojej znanej „Historii filozofii nowożytnej” tak ujął sedno jego poglądów: Państwo nie może tolerować w sobie żadnej wspólnoty, której samo nie stworzyło. A takimi wspólnotami niezależnie od państwa powstałymi są właśnie rodzina i Kościół. Dla lewaka sprawa jest zatem jasna; trzeba je zniszczyć albo sobie podporządkować. Innej możliwości nie widzi.”

        Prof. Wolniewicz mówił to w roku 2010 – rok po tym, jak żydowski arywista, Mikołaj Sarkozy, przeforsowany przez Bóg wie kogo na prezydenta Francji, przedstawił Kościołowi ofertę – że jeśli zaakceptuje „zasadę laickości Republiki”, co w przełożeniu na język ludzki oznacza, że jeśli wyrzeknie się wszelkich pretensji do sprawowania przywództwa moralnego i zdegraduje się do organizacji socjalno-charytatywnej z elementami przemysłu rozrywkowego, to nawet może być przez „Republikę” utrzymywany, a jeśli nie – no to wojna. Ponieważ jeszcze nie wszyscy wywiesili białe flagi, no to mamy wojnę. Prof. Bogusław Wolniewicz uważał się za „Stronę Wojującą”. No a teraz jako „rzymski katolik” nie musi już w nic „wierzyć”, albo i „nie wierzyć”. Już wie.


© Stanisław Michalkiewicz
8-10 sierpnia 2017
www.michalkiewicz.pl
☞ WSPOMÓŻ AUTORA





Ilustracja © brak informacji

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

UWAGA: PRZEGLĄDASZ STRONY ARCHIWALNE!
NASZ ZAWSZE AKTUALNY ADRES BIEŻĄCEJ STRONY TO:
tiny.cc/itp2