Charlie Gard |
Postęp medycyny sprawił, że można utrzymywać przy życiu człowieka właściwie już do życia niezdolnego – dzięki specjalnej i – co tu ukrywać – kosztownej aparaturze. Nazywa się to „uporczywą terapią”, charakteryzującą się tym, że jej celem nie jest podtrzymanie życia pacjenta w celu jego wyleczenia, tylko przedłużanie agonii. W takiej sytuacji odłączenie pacjenta od aparatury nie jest uważane za eutanazję i nawet Kościół katolicki, tak rygorystyczny w kwestii ochrony życia od poczęcia do naturalnej śmierci, dopuszcza przerwanie „uporczywej terapii”, by umożliwić choremu naturalną śmierć. W przypadku Charliego sprawa nie jest jasna, bo jeśli pojawiła się - co prawda niewielka, niemniej jednak - nadzieja wyleczenia go, to kontynuacja podtrzymywania jego życia przy pomocy aparatury nie wyczerpuje znamion „uporczywej terapii”. W tej sytuacji stanowisko zajmowane przez lekarzy wydaje się dziwne, podobnie, jak stanowisko zajęte przez Sąd Najwyższy.
O ile lekarze – chociaż oczywiście nigdy się do tego nie przyznają – mogą kierować się względami pragmatycznymi i ekonomicznymi, o tyle Sąd Najwyższy – co prawda w formie zawoalowanej, niemniej jednak – dał wyraz przekonaniu, że dzieci są państwowe, a nie prywatne i że to organy władzy publicznej powinny decydować o ich losie. Tymczasem, chociaż rzeczywiście – władza rodzicielska w coraz większym stopniu przypomina orła wypchanego, który wprawdzie ma wszystko, co i orzeł żywy: dziób, skrzydła i szpony, ale nie lata – to jednak dzieci na razie nie zostały znacjonalizowane. W takiej sytuacji rodzice powinni mieć ostatnie słowo w sprawie losu własnego dziecka – ale oczywiście wtedy pojawia się kwestia, kto za podtrzymywanie życia małego pacjenta i za jego leczenie będzie płacił. Z okoliczności wynika, że koszty te pokrywane są z funduszy publicznych, co sprawia, że organy władzy publicznej nie tylko mają w takich sprawach coraz więcej do powiedzenia, ale i mają ostatnie słowo. Taka jest jednak konsekwencja socjalistycznych rozwiązań – że biurokratyczni dobroczyńcy obywateli w coraz większym stopniu decydują nie tylko o ich położeniu, ale wręcz – o ich życiu. Tymczasem gdyby koszty leczenia pokrywali rodzice, to nie byłoby wątpliwości, kto w tej sprawie ma ostatnie słowo – oczywiście dopóki wystarczyłoby im pieniędzy. Za strumień złota – strumień życia. Ta zasada może wydać się rozmaitym mikrocefalom niesprawiedliwa, ale czy sprawiedliwsze jest oddanie decyzji w takiej sprawie w ręce urzędnika, który sam bierze publiczne pieniądze, więc może zachowywać się gorzej, niż pies ogrodnika, który wprawdzie nikomu nie da, ale i sam nie zje, podczas gdy sędzia jest konkurentem pokarmowym pacjenta, o którego życiu decyduje. Miał rację Stefan Kisielewski mówiąc, że „socjalizm bohatersko walczy z problemami nie znanymi w innym ustroju”.
Nieudany debiut nowej, świeckiej tradycji
Za pierwszej komuny przy Komitecie Centralnym Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej istniał Wydział Ceremoniału i Obrzędowości Świeckiej, w którym rozmaici ubowniczkowie młodzi tworzyli „nowe świeckie tradycje”, na przykład – ceremonię wydawania „dowodziku osobistego”, ale też i „nadania imienia” potomkom porządnych, ubeckich familii, co to nie chciały zażywać „opium dla ludu”. Te „ceremonie”, podobnie zresztą, jak i cała „obrzędowość świecka” w ubeckim wydaniu, były nędznymi imitacjami mieszanki obrzędów sakralnych z ceremoniałem wojskowym, przeraźliwą tandetą nie tylko pod względem estetycznym, ale i widowiskiem kompletnie pozbawionym treści. Skoro jednak Partia kazała, to cóż było robić? Toteż ubowniczkowie i karierowicze posłusznie poddawali się temu szamaństwu.
Minęły lata, nastała sławna „transformacja ustrojowa”, w ramach której RAZWIEDUPR, czyli stare kiejkuty podzieliły się władzą nad historycznym narodem polskim ze swoimi konfidentami (nasz Kukuniek w niepojętym przypływie szczerości powiedział kiedyś, że „oni udawali władzę, a my – opozycję”), ale ubeckie dynastie przecież nie rozpłynęły się w powietrzu, tylko reprodukowały się w kolejnych pokoleniach, podobnie zresztą, jak agentura, pieczołowicie uplasowana w kluczowych miejscach życia publicznego również przez Wojskowe Służby Informacyjne. Ci konfidenci, których nie obejmie już żadna lustracja, doskonale wiedzą, komu zawdzięczają swoje wyniesienie, swoją pozycję społeczną i materialną, podobnie jak i to, że wszystko zależy od trwałości fundamentu, na którym ta cała misterna konstrukcja się opiera. Dlatego są zdyscyplinowani, lojalni wobec swoich kiejkutowych przełożonych i dyspozycyjni. W przeciwnym razie starym kiejkutom nie udałby się ani majstersztyk z partią Nowoczesna sprytnego pana Ryszarda Petru, ani eksperyment z Komitetem Obrony Demokracji, który teraz, w związku z rozkazem, by walczyć o praworządność, jest pośpiesznie demontowany, a pan Mateusz Kijowski, który jeszcze niedawno szykowany był na premiera naszego tubylczego bantustanu, w związku z prokuratorskimi zarzutami zażywa już ksywy: „Mateusz K.” i wycofany został przez stare kiejkuty do drugiego a może nawet jeszcze dalszego szeregu płomiennych szermierzy. Na Wielką Nadzieję Białych i Czerwonych szykowany jest obecnie „legendarny” pan Władysław Frasyniuk, którego mają wspierać byli prezydenci-konfidenci: „Bolek”, „Alek” i ten trzeci, którego pseudonimu operacyjnego nie znamy, bo jego już żadna lustracja nie obejmuje. Tak to podobnież wykombinował sobie „spin-doktor” w osobie pana Michała Kamińskiego, kiedyś tylko zewnętrznie podobnego do prosięcia. Kto chce, niech wierzy, ale wydaje mi się, że „koncepcję” w ramach której „Bolek”, czy też „Alek”, a nawet i ten trzeci prezydent, miałby słuchać „Miśka” Kamińskiego, możemy śmiało włożyć między bajki. To już prędzej „Miśkowi” koncepcję tę podał do przedstawienia jakiś stary kiejkut, no a on w podskokach to wykonał, bo czasy są ciężkie, a żyć jakoś trzeba. Na każdy bowiem etap naszej sławnej transformacji ustrojowej, stare kiejkuty muszą mieć nie tylko jakąś „koncepcję”, ale i jasnych idoli, w postaci choćby pana Władysława Frasyniuka, których postawi się na fasadzie ruchu płomiennych szermierzy czy to demokracji, czy to praworządności, czy też jakiegoś innego bajeru – bo bez bajeru – wiadomo – daleko się nie ujedzie.
Ponieważ jednak walka czy to o demokrację, czy to o praworządność, nie odbywa się w próżni, tylko w przestrzeni już wypełnionej rozmaitymi działaniami, toteż i stare kiejkuty, nawiązując do zapamiętanego z czasów pierwszej komuny tworzenia „nowych, świeckich tradycji”, postanowiły zainaugurować nową świecką tradycję w postaci lustrzanego, chociaż w krzywym zwierciadle, odbicia obrzędów liturgii smoleńskiej, celebrowanej w ramach tak zwanych „miesięcznic”. Właśnie przy okazji ostatniej takiej miesięcznicy, prezes Jarosław Kaczyński wyjaśnił, o co w tym ceremoniale chodzi. Chodzi mianowicie o postawienie pomników prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu oraz pozostałym osobom tworzącym elitę naszego narodu, które 10 kwietnia 2010 roku zginęły w katastrofie smoleńskiej. Warto tedy przypomnieć, że wśród ofiar tej katastrofy znajdowała się np. pani Izabela Jaruga-Nowacka, czy też pan poseł Sebastian Karpiniuk. Najwyraźniej oni też zostali hurtowo zaliczeni do elity naszego mniej wartościowego narodu tubylczego na tej samej zasadzie, co i pan prezydent Lech Kaczyński – bo zginęli w katastrofie. Pomyślmy jednak, czy gdyby w tamtym samolocie znalazła się pani Ewa Kopacz, czy, dajmy na to, pan poseł Stefan Niesiołowski, to czy i oni też jednym susem wskoczyliby do grona elity naszego narodu? A przecież w katastrofach, na przykład – wypadkach samochodowych - ginie znacznie więcej obywateli, którzy jednak z tego powodu do elity nie awansują. Wydaje mi się to niesprawiedliwe, a przede wszystkim – niezgodne z konstytucyjną zasadą równości obywateli wobec prawa. Ale mniejsza o to, bo właściwie chciałem o czymś innymi – że mianowicie „legendarny” pan Władysław Frasyniuk, ze wspomagającymi go prezydentami-konfidentami, już-już miał zostać wykorzystany do zaprojektowanej przez stare kiejkuty nowej świeckiej tradycji. Jak Jarosław Kaczyński w ramach obrzędów liturgii smoleńskiej urządza na Krakowskim Przedmieściu procesję, to stare kiejkuty – blokadę – oczywiście z wykorzystaniem bajeru o prawach obywatelskich. Wydawało się, że wszystko jest już do zainaugurowania tej nowej świeckiej tradycji przygotowane; swój udział zapowiedział Kukuniek, najwyraźniej przekonany, że jeśli policjanci przeniosą go ostrożnie w bezpieczne miejsce, to świat zawyje jednym głosem ze zgrozy, że „faszyzm” tak traktuje laureata pokojowej Nagrody Nobla, niezwłocznie zrobi tu porządek i nie trzeba będzie spółkom Skarbu Państwa spłacać długów. Tymczasem coś musiało się stać, bo Kukuniek położył się do szpitala, a „legendarny” pan Frasyniuk nie poszedł na konfrontację, tylko zatrąbił do odwrotu pod pretekstem, by uczestników smoleńskiej procesji „zostawić z policją”. Czy Kukuńka dotknęła ręka Boża, czy też jakiś stary kiejkut mu doradził, żeby dyplomatycznie zachorował – tego oczywiście nie wiemy, natomiast w przypadku „legendarnego” pana Frasyniuka i panienek płci obojga z Nowoczesnej, to z pewnością były tak zwane „kwaśne winogrona”. Wyjaśnić to można na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej – że mianowicie pierwszorzędni fachowcy z BND jeszcze nie wiedzą, czy po niedawnej wizycie prezydenta USA Donalda Trumpa w Warszawie mogą znowu w Polsce iść z kombinacją operacyjną na całość, czy wstrzymać się do czasu wyklarowania sytuacji. Wprawdzie pani Paulina Młynarska pryncypialnie prezydenta Trumpa już potępiła, ale wiadomo, że „psie głosy nie idą w niebiosy” i w BND kierują się rozeznaniem własnym, które potrafią narzucić starym kiejkutom nawet w ostatniej chwili.
Niemcy tracą cierpliwość
Tempus fugit, a czas ucieka – jak powiadają niespełnieni miłośnicy klasycznego wykształcenia – toteż nic dziwnego, że i na odcinku kombinacji operacyjnych w Polsce nastąpiło wyraźne przyspieszenie. Skoro Donald Trump podczas wizyty w Warszawie udzielił „wsparcia” projektowi „Trójmorza”, to w Niemczech zrozumieli, że nie ma co czekać, bo albo wóz – albo przewóz. Zrealizowanie bowiem projektu „Trójmorza”, a więc politycznego porozumienia państw obszaru Europy Środkowej ze Stanami Zjednoczonymi jako protektorem, oznaczałoby trwałe osłabienie hegemonii Niemiec w Europie i fiasko planów budowania IV Rzeszy środkami pokojowymi, w które Niemcy tyle już zainwestowały. Państwa Europy Środkowej, korzystając również z siły Stanów Zjednoczonych, nie tylko rozwarłyby zaciskające się obecnie wokół nich szczęki imadła w postaci strategicznego partnerstwa niemiecko-rosyjskiego, ale też zablokowałyby niemiecki projekt „Mitteleuropa” z roku 1915, który po 1 maja 2004 roku jest na tym obszarze intensywnie wdrażany. Jak wiadomo, przewidywał on ustanowienie na tym obszarze państw pozornie niepodległych, ale de facto – niemieckich protektoratów o gospodarkach niekonkurencyjnych, tylko peryferyjnych i uzupełniających gospodarkę niemiecką. Warto dodać, że utworzenie „Trójmorza” leży również w interesie USA. Niemcy bowiem po roku 1990 stały się do spółki z Francją, wyznawcami politycznej doktryny „europeizacji Europy”, to znaczy delikatnego – bo nie ma tu na razie miejsca na żadne gwałtowne ruchy – ale cierpliwego i metodycznego wypychania Stanów Zjednoczonych z europejskiej polityki, a zwłaszcza – z funkcji kierownika tej polityki. Niemcy bowiem nie zapomniały, że na skutek dwukrotnego wtrącenia się Ameryki do europejskiej polityki, przegrały dwie ważne dla nich wojny, które mogły przecież wygrać. Dlatego nie życzą sobie obecności USA w europejskiej polityce, zwłaszcza, jako jej kierownika. Motywy Francji są bardziej skomplikowane, ale o to mniejsza. Stany Zjednoczone z kolei wcale nie zamierzają pozwolić na wypchnięcie ich z europejskiej polityki – ale w tym celu muszą mieć tu obszar, na którym mogłyby pewnie postawić stopy. I „Trójmorze” jest właśnie takim obszarem. Zatem wsparcie projektu „Trójmorza” przez Stany Zjednoczone nie jest jakimś bezinteresownym gestem, tylko realizowaniem własnego mocarstwowego interesu, którym tym razem wychodzi naprzeciw interesom państw regionu Europy Środkowej. Toteż nic dziwnego, że Niemcy gotowe są zrobić wszystko, albo prawie wszystko, by doprowadzić do przesilenia politycznego w Polsce, w następstwie którego na pozycję lidera politycznej sceny powróciłaby ekspozytura Stronnictwa Pruskiego w postaci Platformy Obywatelskiej. Stojący na jej czele pan Grzegorz Schetyna w podskokach wykonałby każdy rozkaz Naszej Złotej Pani, a hołd pruski w Berlinie składałby w pozycji już nawet nie klęczącej, tylko leżącej. Taka próba została podjęta 16 grudnia ub. roku, ale zakończyła niepowodzeniem, toteż obecnie, wykorzystując fakt, że prezes Jarosław Kaczyński, forsując tak zwaną „reformę” sądownictwa, poszedł na otwartą i frontalną konfrontację z opozycją, Niemcy próbują doprowadzić do ponownego przesilenia politycznego. Zmiana bowiem rządu w Polsce na proniemiecki, oznaczałaby fiasko projektu „Trójmorza”, który bez udziału Polski nie ma racji bytu.
O ile tedy stare kiejkuty, wykonujące zadania wyznaczone przez niemiecką BND, podobnie jak konfidenci i piąta kolumna, w awangardzie której od początku występuje żydowska gazeta dla Polaków, doskonale wiedzą, o co tu chodzi, to rzesze „pożytecznych idiotów”, demonstrujących ze świeczkami, a to pod Sądem najwyższym, a to pod Sejmem, myślą, że z tą walką o praworządność to wszystko naprawdę. Tymczasem widać gołym okiem, że rząd próbuje przejść na ręczne sterowanie sądownictwem, zaś polityczne gangi z opozycji boją się utraty wpływu na obsadzanie stanowisk sędziowskich, nie bez powodu uważając, że faworyci PiS będą dobierać się im do skóry. Najwyraźniej wiedzą, że na skutek wieloletniego, negatywnego doboru kadrowego w sądownictwie, uczciwych sędziów trzeba by szukać ze świecą, więc za wszelką cenę chcieliby uchwycić wpływ na sędziowskie nominacje, a w ostateczności pozostawić wszystko, jak dotychczas, to znaczy – żeby wpływ na obsadzanie stanowisk sędziowskich miały wyłącznie stare kiejkuty za pośrednictwem swojej agentury, pieczołowicie uplasowanej w Krajowej Radzie Sądownictwa i Sądzie Najwyższym. Prezes Kaczyński postępuje rzeczywiście po kozacku, ale z dwojga złego lepsze jest już ręczne sterowanie sądami przez rząd, bo rząd – w odróżnieniu od starych kiejkutów – jest przynajmniej znany z imienia i nazwiska. Wiadomo, kto jest ministrem sprawiedliwości i na jaki adres do niego pisać, podczas gdy w przypadku starych kiejkutów nic nie wiadomo i nawet adres Najstarszego Kiejkuta III Rzeczypospolitej, za jakiego uważam pana generała Marka Dukaczewskiego, jest owiany mgła tajemnicy na podstawie przepisów o ochronie danych osobowych.
Tymczasem prezydent Andrzej Duda, po 45-minutowej rozmowie telefonicznej z Naszą Złotą Panią z Berlina, nagle postawił prezesowi Kaczyńskiemu ultimatum – że mianowicie nie podpisze ustawy o Sądzie Najwyższym, dopóki Sejm nie zmieni uchwalonej właśnie ustawy o Krajowej Radzie Sądownictwa – żeby jej członkowie nie byli wybierani przez Sejm zwykłą większością głosów – jak dotychczas – tylko większością 3/5. Zmiana ta oznaczałaby, że PiS nie mógłby samodzielnie przeforsować swoich faworytów do KRS, tylko musiałby dokonać tego wspólnie np. z klubem Pawła Kukiza, dobierając sobie jeszcze jakichś dysydentów, powyrzucanych ze swoich klubów, czyli tak zwanych „posłów niezależnych”. Zirytowany do żywego prezes Kaczyński poszedł na ustępstwa wobec prezydenta Dudy, zmieniając projekt ustawy o Sądzie Najwyższym w ten sposób, że o tym, który z sędziów miałby przejść w stan (wiecznego) spoczynku, a który nie - nie decydowałby – jak to było w wersji pierwotnej – minister sprawiedliwości, tylko właśnie prezydent, ale nie złagodziło to prezydenckiego ultimatum. Czy prezydent Duda, z którego przecież prezes Kaczyński zrobił człowieka, wkracza w ten sposób na drogę wytyczoną przez Kazimierza Marcinkiewicza, czy też – co stwarzałoby znacznie poważniejszą sytuację – postawił to ultimatum po wysłuchaniu jakiejś sugestii Naszej Złotej Pani – tego dowiemy się później, albo nigdy – w każdym razie dolał oliwy do ognia, który podsyca również rozżarty owczarek niemiecki w osobie wiceprzewodniczącego Komisji Europejskiej Fransa Timmermansa, zapowiadając już nie tylko tarmoszenie Rzeczypospolitej, ale jej bolesne kąsanie w postaci sankcji. Nie ulega wątpliwości, że Komisja Europejska gotowa jest z ulgą uznać fakty dokonane w Polsce, o ile kombinacja operacyjna rozwinie się w pożądanym przez Niemcy kierunku. A wygląda na to, że tym razem i stare kiejkuty gotowe są pójść na całość, bo Wielce Czcigodnemu Ryszardowi Petru, którego podejrzewam, iż jest wydmuszką Wojskowych Służb Informacyjnych, spod serca gorejącego wypsnęła się deklaracja, że opozycja może uciec się do „metod pozaparlamentarnych”. Ciekawe, czy w tym celu stare kiejkuty uzbroją i zmobilizują młodszą generację starych, tubylczych ubeckich dynastii, czy też BND uruchomi w Polsce zadaniowaną wywiadowczo część półtoramilionowej ukraińskiej diaspory, która prawdopodobnie jest odbiorcą przemycanej z Ukrainy do Polski broni, wśród której znalazło się też 30-milimetrowe działo, jakie wiosną na przejściu granicznym w Dorohusku usiłowały przewieźć do Polski dwie młode Ukrainki.
Ilustracja © Gard Family
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz