Jest oczywiste, że takiej operacji musiałyby towarzyszyć nadzwyczajne środki zabezpieczające, adekwatne do wagi i skali zjawiska. Przy obecnym rozwoju sieci informatycznej i zaawansowanych technologiach wywiadowczych, całkowita blokada informacji byłaby niemożliwa. Gwarancję zamachowcom dawałaby natomiast główna broń rosyjskich służb i sięgniecie po narzędzia dezinformacji.
Już od 10 kwietnia 2010 można było zauważyć, że kreowanie kolejnych, nawet najbardziej szokujących hipotez na temat tragedii smoleńskiej, nie stanowi zagrożenia dla Rosji. Zostały one wpisane w mechanizmy dezinformacji i służyły odwróceniu uwagi od kwestii rzeczywiście istotnych. Im więcej teorii się pojawiało, im bardziej są nagłaśniane i komentowane, tym lepiej dla służb kierujących operacją. Groźna byłaby tylko jedna, prawdziwa wersja oraz wiedza, prowadząca do poznania rzeczywistych okoliczności zdarzenia. Wszystkie pozostałe pracowały na korzyść kreatorów dezinformacji; wywołując pożądany szum informacyjny, ośmieszając „teorie spiskowe”, przytłaczając odbiorców rozmaitością szczegółów i utrudniając im dotarcie do merytorycznych ustaleń. Osłona dezinformacyjna przypomina wówczas wirus atakujący system immunologiczny organizmu. Uodparnia go na działanie prawdy i czyni obojętnym wobec kolejnych dociekań.
Przez ostatnie sześć lat byliśmy świadkami budowania rozmaitych hipotez i naprowadzania opinii publicznej na fałszywe tropy. Prócz tzw. raportu MAK, który należy zaliczyć do klasycznej, rosyjskiej dezinformacji, z katalogu takich działań można wymienić sztandarowy produkt polskojęzycznych służb – tzw. teorię maskirowki czy dywagacje mówiące o nieumyślnej winie kontrolerów. Szereg publikacji i książek na temat Smoleńska zostało opartych na „tajnej wiedzy” autorów lub zainspirowanych grą służb specjalnych.
Kolejna książka Jurgena Rotha całkowicie wpisuje się w tego rodzaju kampanie. Ponieważ rzecz dotyczy wyjątkowo podstępnej hipotezy i wydaje się mieć związek z intencjami naszych zachodnich sąsiadów, warto poświęcić uwagę tej publikacji. Tym bardziej, że za sprawą głównych rezonatorów dezinformacji -tzw. wolnych mediów, związanych z grupą rządzącą, tezy Rotha są usilnie forsowane i rozpowszechniane.
Książka nie przynosi przełomowej wiedzy i nie zawiera nowych, zaskakujących informacji. Oceniając ją w kategoriach marketingowych, można powiedzieć, ze niemiecki dziennikarz po raz wtóry postanowił zarobić na powielaniu tego samego „dokumentu” BND i rezonowaniu tej samej śliskiej tezy. Zasadnicza różnica (miedzy pierwszą a obecna książką) polega na ujawnieniu niektórych szczegółów oraz wzmocnieniu wątków związanych z tropem „polskiego zleceniodawcy” i „rosyjskiego generała”. Ponieważ opublikowany przez Rotha „raport” niemieckiego wywiadu nadal zawiera „zaczernione” miejsca, zaś autor nie ujawnia nazwisk głównych postaci, można się spodziewać trzeciej publikacji i kontynuowania dezinformacyjnego wątku. Będzie to z korzyścią dla autora, który na rewelacjach sprzedawanych w Polsce, zarabia zapewne niezłe pieniądze.
Z ujawnionych już fragmentów nowej książki, można wnioskować, że publikacja pogłębia i ugruntowuje zasadniczą hipotezę: rosyjski generał i zwerbowana przezeń „grupa specjalna”, działając na zlecenie polskiego polityka, mieli dokonać zamachu w Smoleńsku.
Taki obraz wyłania się z treści dokumentu, zwanego „raportem” niemieckiego wywiadu. Ów „raport” rozpoczyna się elektryzującą uwagą:
„Możliwym wyjaśnieniem przyczyny katastrofy Tu-154 z 10.04.2010 w Smoleńsku jest wysoce prawdopodobny zamach przy użyciu materiałów wybuchowych przeprowadzony przez oddział FSB/Połtawa pod dowództwem generała Jurija Desinova/Moskwa.”
Dowiadujemy się też, że źródłem informacji niemieckiego wywiadowcy jest „Robert, pułkownik polskiego wywiadu wojskowego”, zaś „zlecenie zamachu na Tu-154 pochodziło bezpośrednio od T. [nazwisko wysokiej rangi polskiego polityka].”
Jurgen Roth wyraźnie stara się o uwiarygodnienie dokumentu i podkreśla: „Cytowany przeze mnie raport źródłowy BND bazował bezsprzecznie na dwóch poważnych źródłach. Fakt, że oba całkowicie niezależnie od siebie zeznały w sprawie katastrofy samolotu Tu-154M dokładnie to samo, wysoko stawia ich wiarygodność i wartość przekazanych informacji”.
Dla porządku przypomnę, że poprzednia książka Rotha (z kwietnia 2015 roku) bazowała na tym samym „raporcie” i zawierała niemal identyczne wywody i stwierdzenia. Autor pisał wówczas: „Należy przypomnieć raport BND z marca 2014 roku. W dokumencie tym nie tylko utrzymywano, że zlecenie zamachu na TU-154 pochodziło „bezpośrednio” od wysokiego rangą polskiego polityka i było skierowane do generała FSB, Jurija D. (…)Następnie wspomniany generał FSB nawiązał kontakt ze stacjonującą w Połtawie grupą operacyjną pod dowództwem Dmytra S. „Dmytro S. oraz cała jego grupa operacyjna, w skład której wchodzi piętnastu etatowych funkcjonariuszy FSB, posługują się oficjalnie na terenie Ukrainy dokumentami SBU [Służby Bezpieczeństwa Ukrainy]. (…) Wydaje się, że D. mógł zapewnić sobie łatwy dostęp do materiałów wybuchowych. Mimo to, uwzględniając fakt, że w przypadku TU-154 chodzi o rządowy samolot polskiego prezydenta o bardzo wysokich wymogach bezpieczeństwa – zdaniem autora – umieszczenie w samolocie ładunków TNT wyposażonych w zdalne zapalniki byłoby niemożliwe bez zaangażowania polskich sił.”
We wstępie do najnowszej książki, autor podkreśla natomiast, iż -„Powodowany sumą dotychczasowych przemyśleń i wniosków oraz zmianą sytuacji politycznej w Polsce postanowiłem przedstawić opinii publicznej kolejną publikację, w której rozszerzam swój punkt widzenia na tragedię smoleńską z 10 kwietnia 2010 roku.”
„Rozszerzeniem punktu widzenia” jest zatem informacja o zleceniodawcy i wykonawcy zamachu oraz wiedza, że dokonał go oddział FSB stacjonujący na Ukrainie, związany (jak można przypuszczać) z osobą byłego ministra obrony Ukrainy Dmytra Salamatina.
Nietrudno dostrzec, że tak atrakcyjna hipoteza musi wzbudzić zainteresowanie polskiej opinii publicznej. Znajdujemy w niej przecież potwierdzenie rosyjskiego sprawstwa, wyraźny ślad polityka-zleceniodawcy, a także obecność wspólników zbrodni (ludzi służb specjalnych).
Wydaje się również, że scenariusz oparto na mocnych przesłankach (dokument niemieckiego wywiadu), zaś okraszając go uwagami o „ładunkach TNT” oraz „zaangażowaniu polskich sił”, dodano waloru wiarygodności. Te ostatnie bowiem doskonale korespondują z ustaleniami Cezarego Gmyza o obecności trotylu na pokładzie Tu-154 i ogólnym przeświadczeniem o współudziale służb specjalnych III RP. Jest to zatem produkt zgrabnie skorelowany i solidnie ukierunkowany na oczekiwania odbiorcy.
A jednak - od książki Rotha aż na kilometr bije odór dezinformacji, a nad hipotezami „niemieckich wywiadowców” unosi się widmo kombinacji służb specjalnych.
Za kompletnie niewiarygodną należy uznać supozycję, jakoby zlecenie zamachu wydał „wysokiej rangi polski polityk”, zaś wykonawcą zlecenia był generał FSB. Pomijając refleksję, że byłby to pierwszy w historii przypadek, gdy polityk państwa polskiego wydaje polecenie rosyjskiemu kagebiście, warto dostrzec całkowitą absurdalność przekazu „raportu” BND.
Znajdujemy w nim bowiem sugestię, że zamach na polski samolot był autorskim dziełem generała Jurija Desinova i został wykonany przez jednostkę FSB stacjonującą na Ukrainie. Oznaczałoby to, że rosyjski generał miał możliwość przyjęcia takiego zlecenia, a nawet - mogło ono być zrealizowane poza wiedzą i wolą władców Kremla.
Naprowadzając czytelnika na taką myśl, Jurgen Roth wyraźnie „omija” postać płk. Putina i w żadnym miejscu swoich wywodów nie obarcza go odpowiedzialnością za zamach. To niezwykle istotna okoliczność. Nie znajdziemy oczywiście stwierdzenia, że Putin mógł nie wiedzieć o zleceniu danym Desinovowi, ale biorąc pod uwagę zawartość „raportu” BND, takie przypuszczenie wydaje się wręcz narzucające.
Czy jest zatem możliwe, by plan zamachu z 10 kwietnia powstał na linii „struktur poziomych” – w systemie triumwiratu III RP i hierarchii FSB i mógł obejmować zaledwie jednego polskiego polityka i rosyjskiego generała? Czy w aparacie państwa rosyjskiego można zakładać istnienie takich struktur lub przypisywać oficerom FSB tak dalece idącą samodzielność?
Taki pomysł jest całkowicie nierealny i niewiarygodny. Jak każda struktura mafijna, hierarchiczna, tak KGB/FSB rządzi się ścisłymi regułami. Jedną z najważniejszych jest podległość oraz bezwzględne posłuszeństwo rozkazom przełożonych. Nie sposób sobie wyobrazić, by w ramach aparatu bezpieczeństwa Federacji Rosyjskiej mogło dojść do sytuacji, w której funkcjonariusz FSB (choćby w stopniu generała) samodzielnie podejmuje decyzję o przeprowadzeniu jednej z największych operacji tajnych służb. Bez zgody Kremla i swoich przełożonych. W hierarchii służb zbudowanych na wzór KGB, nie może być mowy o żadnej dowolności, autonomii, bądź wymykającej się spod kontroli rywalizacji. Szczególnie w sprawie o tak kolosalnym znaczeniu, jak zamach na polskie elity. Gdyby Władimir Putin pozwalał swoim generałom przyjmować „zlecenia na zamachy”, nie utrzymałby władzy nawet przez rok.
Musi o tym wiedzieć również Jurgen Roth – badający kulisy tajnych służb. Czym, w warunkach rosyjskich, kończy się nadmierna samodzielność lub niesubordynacja, dowodzi długa lista nazwisk wysokich rangą oficerów – ofiar „nieszczęśliwych wypadków” i zagadkowych „samobójstw”. Generał Lew Rochlin, gen. Aleksander Lebiedź, gen.Troszew, Konstantin Petrow, pułkownik Anton Surikow, gen. Jurij Iwanow, gen. Czerwizow, gen. Nikołaj Timoszenko, gen. Konstantyn Morew, Leonid Szebarszyn, kontradmirał Wiaczesław Apanasenko, gen. Boris Saplin – to tylko niektóre nazwiska ludzi, którym przyszło do głowy działać wbrew interesom kremlowskich władców.
Trzeba więc sobie uświadomić, że zawarta w „raporcie” BND teza miałaby daleko idące konsekwencje. Jeśli przedstawioną w nim sekwencję uznamy za prawdziwą, oznaczałoby to, że plan zamachu na Tu-154 został opracowany w Polsce, zaś Rosjanie byli jedynie jego wykonawcami. A i to nie do końca, bo rosyjski generał miał przekazać zlecenie „grupie operacyjnej” działającej na Ukrainie i zarządzanej przez ukraińskiego polityka. Przyjęcie takiej tezy prowadziłoby do zdjęcia odpowiedzialności z Putina i całego aparatu siłowego FR oraz wiodło do konkluzji, że w operację smoleńską mogły być zaangażowane służby ukraińskie.
Co więcej – na podstawie doniesień „Roberta, pułkownika polskiego wywiadu wojskowego”, można dojść do przekonania, że działania generała Desinova były nie tylko jakimś aktem samowoli w ramach struktury FSB, ale wręcz prowokacją wymierzoną w Putina. Niewykluczone, że prowokacją grupy „twardogłowych” oficerów, którym marzyło się skompromitowanie i obalenie kremlowskiego satrapy.
Zwracam uwagę na ten arcyciekawy motyw, bo jest on swoistym „podpisem”, który może wskazywać na autorów gry dezinformacyjnej.
Sugerowanie rzekomych antynomii w mafijnym monolicie (grupie rządzącej), nie jest niczym nowym. Identycznym diagramem fałszowania komunistycznych realiów posługiwali się Sowieci i ich polskojęzyczni wasale. W taki sposób stworzono funkcjonującą do dziś mitologię „twardogłowych” i „liberalnych” komunistów. Okazała się szczególnie przydatna po zamordowaniu księdza Jerzego, gdy wspólne działania bezpieki, ludzi Kościoła i agentury ulokowanej w „opozycji demokratycznej” posłużyły do spreparowania tezy o prowokacji „twardogłowych”, wymierzonej w „liberalne” skrzydło Jaruzelskiego i Kiszczaka i otworzyły drogę do „historycznego kompromisu”.
Przed kilkoma miesiącami, ten sam model użyto dla wyjaśnienia sprawy zabójstwa Borysa Niemcowa. Niejaki Roger Boyes, dziennikarz "Timesa" (były korespondent w Moskwie i Warszawie) stwierdził – „Nie sądzę, by to Putin zabił Niemcowa” i przekonywał, że morderstwo to stanowi część szerszej gry nastawionej na osłabienie Putina. Chwilę później, podobnym podejrzeniem podzielił Andriej Iłłarionow, były doradca Putina - niezastąpiony w rozpowszechnianiu kremlowskich bajek. Iłłarionow uznał, że „Zabójstwo Niemcowa to próba dobicia Putina, aby wszędzie i w każdych okolicznościach stał się persona non grata”, a zatem potwierdził tezę o możliwej prowokacji wymierzonej we władcę Kremla.
W konstrukcji, na której oparto przekaz „raportu” BND nietrudno zauważyć te same schematy i kalki dezinformacyjne.
Bo jeśli jeden polski polityk zlecił rosyjskiemu generałowi zamach na polskiego prezydenta - czy nie była to zbrodnicza prowokacja wobec całej „demokracji” III RP i jej „elit”?
A jeśli ów ruski generał przeprowadził ten zamach bez wiedzy Putina i przy udziale oddziałów stacjonujących na Ukrainie – czy nie dopuścił się prowokacji wymierzonej w rosyjskiego dyktatora?
Byłoby dobrze, gdyby prorządowe „wolne media”, które ochoczo rezonują „rewelacje” Jurgena Rotha zdobyły się na zrozumienie treści tego przesłania. Jeśli powielają tezy książki bez zgłębienia konsekwencji wywodu - świadczy to o ich bezdennej głupocie.
Jeśli jednak ją rozumieją, a nadal narzucają Polakom fałszywy obraz wydarzeń – wykonują robotę na rzecz prawdziwych mocodawców zamachu smoleńskiego.
Jestem przekonany, że książka niemieckiego dziennikarza nie ukazuje się dziś przypadkowo. Zmiana sytuacji politycznej w Polsce – o której wspomina Roth, wyzwoliła społeczne zainteresowanie zamachem smoleńskim, ale też zwróciła uwagę obcych służb na konieczność uszczelnienia osłony dezinformacyjnej. Potrzeba uszczelnienia stała się tym pilniejsza, że powołana przez Antoniego Macierewicza podkomisja MON poczyniła znaczące postępy w odkrywaniu okoliczności zbrodni smoleńskiej.
W takich przypadkach, rzadko dochodzi do bezpośrednich wystąpień strony organizującej tajną operację, zaś akcje dezinformacyjne powierza się wywiadom „zaprzyjaźnionym” lub równie zainteresowanym ukryciem prawdy. W kontekście Smoleńska i związanych z tym wydarzeniem konsekwencji politycznych, wywiad niemiecki plasuje się na pozycji sojusznika Putina i może mieć interes w fabrykowaniu fałszywych teorii i hipotez.
Nie posądzam Rotha o bycie agentem rosyjskich służb. Nie przypuszczam też, by świadomie i z premedytacją wprowadzał w błąd polskiego czytelnika. Niemiecki dziennikarz, podobnie jak dziesiątki jego polskich kolegów, może być natomiast narzędziem w grze wywiadowczej i konstruuje swoje hipotezy na podstawie kontrolowanych przecieków z rozmaitych „raportów” i tajnych źródeł. Ponieważ taka działalność daje wymierne korzyści materialne i wzmacnia środowiskową pozycję dziennikarzy śledczych, chętnie przyjmują rolę „pasów transmisyjnych”, poprzez które ludzie służb sterują opinią publiczną. Wyjątkowa podatność polskich odbiorców na rozmaite „wrzutki” i dezinformacje, znakomicie ułatwia robotę owym kreatorom rzeczywistości.
© Aleksander Ścios
bezdekretu@gmail.com
27 października 2016
www.bezdekretu.blogspot.com
bezdekretu@gmail.com
27 października 2016
www.bezdekretu.blogspot.com
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz