Pułapki praworządności
„W tropieniu przestępstw gospodarczych tak poniósł go szlachetny zapał, że się dopiero opamiętał, gdy się za własną rękę złapał” - pisał Janusz Szpotański w nieśmiertelnym poemacie „Towarzysz Szmaciak” o generale Bagno. („W tym czasie Bagno, Polak szczery, był pies straszliwy na afery”). Jak wiadomo, nowa kombinacja operacyjna, jaką Nasza Złota Pani przy wykorzystaniu starych kiejkutów i ich agentury uplasowanej pieczołowicie w tak zwanym wymiarze tak zwanej sprawiedliwości („Wysoka Sprawiedliwości” - zwraca się podsądny do niezawisłego sądu, który niezwłocznie go koryguje: tu nie ma sprawiedliwości, tu jest sąd), ma się dokonywać pod sztandarem praworządności. Skąd Naszej Złotej Pani, a konkretnie - pierwszorzędnym fachowcom z BND przyszedł do głowy taki pomysł - tajemnica to wielka,
ale pewne światło rzuca na tę sprawę zarówno afera Amber Gold, jak i afera reprywatyzacyjna w Warszawie. Jak wiadomo, i w jednej i w drugiej umoczeni są funkcjonariusze tak zwanego wymiary tak zwanej sprawiedliwości. Afera Amber Gold polegała na tym, że pan Maciej Plichta, na którym ciążyły już kondemnatki niezawisłych sądów, został umieszczony na fasadzie firmy Amber Gold, która majętnym naiwniakom, za pieniądze wystawiała papierki, na których było napisane, że reprezentują one ekwiwalent złota. Oczywiście żadnego złota nigdzie nie było, więc podejrzewam, że stare kiejkuty, które nie przepuszczają żadnej okazji by kogoś okraść, wydymać, albo przecwelować, bo consuetudo est altera natura - które to przyzwyczajenia stare kiejkuty wysysają z mlekiem matki i z mleczem ojca - zorganizowały to przedsięwzięcie, by zasilić swoją tajną kasę, potrzebowały umieścić na fasadzie właśnie kogoś takiego, jak pan Maciej Plichta - bo ktoś, kto wie, że został warunkowo odcięty od stryczka, musi bardzo uważać, żeby nie znaleźć się na nim ponownie. Wymagało to jednak wciągnięcia do kolaboracji agentów uplasowanych w tak zwanym wymiarze tak zwanej sprawiedliwości - żeby rozpięły nad panem Plichtą i tym całym Amber Goldem parasol ochronny. Toteż żaden funkcjonariuszy niezależnej prokuratury, ani żaden z niezwisłych sadów, w słynącym w świecie z niezawisłości gdańskim okręgu sądowym, przez całe lata starannie nie zauważał słonia w menażerii, a i dzisiaj na pytanie sejmowej komisji śledczej: jak się pan nazywa? - taki jeden z drugim niezawisły sędzia, niezależny prokurator, czy inny dygnitarz odpowiada: nie wiem, nie pamiętam. Wyjaśnić to można jedynie na gruncie mojej ulubionej teorii spiskowej, według której takiemu jednemu z drugim niezawisłemu sędziemu, czy innemu dygnitarzowi, oficer prowadzący podsunął pod nos piąchę i powiedział: powąchaj no, frędzlu! Jak tylko puścisz farbę przed tą całą komisją, to my już ci przypomnimy, skąd ci wyrastają nogi! Toteż niezależna prokuratura wszczęła w sprawie Amber Gold tak zwane „energiczne kroki” dopiero wtedy, gdy cała przekręcona forsa została bezpiecznie ewakuowana do tak zwanej „sinej dali”, gdzie surowa ręka sprawiedliwości ludowej już nie sięga. Jakby tego było mało, to jeszcze w Warszawie, a jak się okazało - w innych miastach też - wybuchła afera reprywatyzacyjna. Adwokaci, notariusze, a także niezawiśli sędziowie, prokurowali pozory legalności dla kradzieży nieruchomości, które następnie odstępowane były z kolosalnym zyskiem. Taki proceder byłby absolutnie niemożliwy bez parasola ochronnego, jaki nad jurysprudensami rozpostarły stare kiejkuty - oczywiście nie za darmo, co to, to nie - tylko - jak przypuszczam - za lichwiarski procent. Zatem kiedy również wybuchła afera reprywatyzacyjna, to znaczy - kiedy piorun strzelił już bardzo blisko - pierwszorzędni fachowcy z BND zorientowali się, że niezawiśli sędziowie, niezależni prokuratorzy i inni jurysprudensi za obietnicę uratowania tyłka zrobią wszystko, czego się od nich zażąda. Toteż uwijają się jak mogą, protestują, kongresują się na potęgę, a pani Małgorzata Gersdorf otwartym tekstem wezwała towarzycho do buntu przeciwko rządowi. Co w tym towarzychu robi pan prof. Adam Strzembosz - Bóg jeden wie - bo uprzejmie zakładam, że przecież ani stare kiejkuty, ani ich konfidenci z nim się nie dzielili. Pani Hanna Gronkiewicz - Waltz, to co innego. Z góry zapowiedziała, że nie stawi się przed komisją pana ministra Patryka Jakiego - jak przypuszczam, z obawy, że komisja ściągnęłaby jej majtki na oczach całej Polski - a takiego widoku nasz nieszczęśliwy kraj nieprędko by zapomniał. Osoba, która jeszcze niedawno przeżywała orgazmy z samym Duchem Świętym nie może sobie pozwolić na ujawnienie wstydliwych zakątków, nawet gdyby nie było żadnego oficera prowadzącego. Skoro tedy kombinacja operacyjna ma się odbywać pod sztandarem praworządności, to nic dziwnego, że stare kiejkuty dostały rozkaz usunięcia z fasady Komitetu Obrony Demokracji Mateusza Kijowskiego - bo gdyby właśnie on był chorążym wymachującym przed całą Europą sztandarem praworządności, to byłoby tego za wiele nawet dla Fransa Timmermansa, który najwyraźniej upodobał sobie w roli owczarka niemieckiego. Teraz pan Łoziński buńczucznie deklaruje, że KOD „musi odzyskać czystą, uczciwą twarz”. He, he! Najwyraźniej zapomniał, co pisał Boy-Żeleński w opowieści, jak to „ o praemium się ubiegał bez Boskiey obrazy Tomkowic z sodalicyey i pan Aszkenazy” - że mianowicie: „darmo - co raz człek stracił, tego nie odzyszcze”. W tamtym przypadku chodziło co prawda tylko o napletek - ale w przypadku konfidentów starych kiejkutów z jakich - jak podejrzewam - rekrutuje się trzon KOD, może to mieć zastosowanie i do twarzy - bo skąd niby u konfidentów twarz - zwłaszcza „czysta i uczciwa”? Toteż mamy do czynienia z wyścigiem z czasem - albo Nasza Złota Pani szybciej zdąży z kombinacją operacyjną, dzięki której konfidenci starych kiejkutów w niezawisłych sądach i innych ogniwach tak zwanego wymiaru tak zwanej sprawiedliwości będą mogli wreszcie odetchnąć z ulgą i znowu nadymać się niezawisłością - albo wcześniej znajdą się za kratami, podobnie jak w Turcji - i wtedy zagadnienie praworządności objawi się nam w całkiem innych kategoriach.
Na marginesie tej sprawy warto odnotować wyrok, jaki niezawisły sąd przysolił drukarzowi, który odmówił wydrukowania sodomitom jakiegoś plakatu. Niezawisły Sąd Okręgowy w Łodzi utrzymał w mocy wyrok, na podstawie którego drukarz ów został uznany winnym wykroczenia z art. 138 kodeksu wykroczeń („kto zajmując się zawodowo świadczeniem usług (...) bez uzasadnionej przyczyny odmawia świadczenia do którego jest zobowiązany, podlega...” - i tak dalej. Uważam, że niezawisły sąd w Łodzi wykazał się rażącym brakiem logiki, być może wywołanym obawą przed napiętnowaniem przy sodomitów, którzy poczynają sobie w naszym nieszczęśliwym kraju coraz zuchwalej - bo drukarz taką przyczynę podał - że mianowicie nie chce przykładać ręki do promocji sodomizmu. Najwyraźniej dla Sądu Okręgowaego w Łodzi taka przyczyna nie jest dostatecznie uzasadniona. Ciekawe, czy byłaby całkowicie uzasadniona, gdyby drukarz powołał się na polecenie oficera prowadzącego? Ale to jeszcze nic - bo niezawisły Sąd Okręgowy w Łodzi chyba zapomniał o zasadzie swobody zawierania umów, w myśl której strona ma prawo wyboru kontrahenta. Najwyraźniej musiał nabrał przekonania, że ta zasada w przypadku sodomitów doznaje zawieszenia, że sodomitom nikt nie może się sprzeciwić. Ciekawe, czy niezawisły Sąd Okręgowy w Łodzi orzekł tak bezinteresownie, czy nie - bo na tym świecie pełnym złości wszystko jest możliwe - z sodomią w sądach włącznie.
We własnym gronie
„Czy widzisz te gruzy na szczycie? Tam wróg twój się kryje, jak szczur” - śpiewał chór „Symfonia” w Parku Paderewskiego nieopodal Toronto, w którym 21 maja odbywały się obchody 73 rocznicy bitwy o Monte Cassino. Na uroczystość przybyła niewielka już grupka weteranów II wojny z blisko 100-letnim panem Stefanem Podsiadło, który mimo swego wieku nie traci wigoru i nie tylko wygłosił przemówienie, ale nawet sam zaśpiewał fragment cytowanej pieśni. Przybyli reprezentanci różnych polonijnych organizacji, polonijnych mediów z panem red. Andrzejem Kumorem, wydającym w Toronto tygodnik „Goniec”, w którym mam zaszczyt pisywać, prezesi Kongresu Polonii Kanadyjskiej – również lokalnych ogniw tej organizacji z Toronto i Niagary, pani Teresa Berezowska z „Rady Polonii Świata” oraz pan konsul, reprezentujący Konsulat Rzeczypospolitej. Wojsko kanadyjskie reprezentował major Lucjan Grela, który wygłosił po polsku przemówienie wskazujące, że dobrze się do uroczystości przygotował. Wyliczam te wszystkie obecne osobistości, żeby podkreślić, iż nie było nikogo więcej – oczywiście poza licznie zgromadzoną polską publicznością. Nie było zatem żadnego polskiego oficera – a chyba jakiś attache wojskowy jest w Ambasadzie w Ottawie, no i oczywiście – żadnego lokalnego polityka kanadyjskiego. Być może dlatego, że akurat w Kanadzie trwał „długi weekend” - bo poniedziałek 22 maja jest tutaj dniem wolnym z powodu Victoria Day, czyli dniu królowej Wiktorii, która panowała przez 63 lata, ustanawiając rekord panowania, pobity obecnie przez JKM Elżbietę II – więc być może dlatego, że trwał akurat „długi weekend” i osobistości wolały wyjechać sobie na wypoczynek, niż uczestniczyć w polonijnych uroczystościach – ale być może również dlatego, że nikomu nie przyszło do głowy, by na przykład zaprosić na taką uroczystość miejscowego parlamentarzystę. Takie rzeczy zdarzały się nie tylko w Kanadzie, ale i w USA, gdzie niektórym rzutkim działaczom polonijnym udało się , wprawdzie po pewnym czasie, niemniej jednak, przekonać lokalnych polityków, że warto pofatygować się na takie uroczystości choćby po to, żeby miejscowi Polacy mieli jakiś powód, by na nich głosować. Tak czy owak, rocznicę bitwy o Monte Cassino Polacy świętowali w swoim gronie, co pokazuje, że polskiej polityki historycznej tak dobrze, jak nie ma i gdyby ludzie dobrej woli nie uwinęli się wokół takich obchodów z własnej inicjatywy, to i tego by nie było. A przecież na tak zwaną „promocję Polski w świecie” wydaje się podobno spore sumy z podatkowych pieniędzy. Gdzie się to wszystko podziewa – trudno zgadnąć, o czym miałem okazję przekonać się przed kilkoma laty, kiedy to moja mieszkająca we Francji siostra, współpracująca ze Stowarzyszeniem Polskich Kombatantów poprosiła mnie o wysondowanie, czy nie znalazłyby się fundusze na urządzenie cocktailu z okazji zainstalowania w Paryżu „u Inwalidów”, a więc w bardzo prestiżowym miejscu wystawy ilustrującej udział Wojska Polskiego w II wojnie światowej. Dzięki życzliwości tamtejszego mera wystawa debiutowała w Wersalu, budząc spory rezonans we francuskich mediach, dzięki czemu udało się zainstalować ją również w Paryżu. Zadzwoniłem się do pewnego senatora, czy nie udałoby się wysupłać chociaż tysiąc euro na wspomniany cocktail, żeby zaproszone na otwarcie francuskie osobistości poczęstować choćby kieliszkiem wina - ale usłyszałem, że to niemożliwe, bo pieniądze zostały wydane na liczne i dalekie podróże, między innymi – pana marszałka Borusewicza, który latał do Gdańska gwoli osobistego wyprowadzania psa na sikanie i kupę. Przekazałem tę odpowiedź siostrze, która załatwiła sponsora w postaci znajomej wydawczyni znanego francuskiego pisma dla kobiet, dzięki czemu koszty promocji Polski za granicą zostały jakoś zbilansowane. Ciekawe, że ta historia powtórzyła się w dniach ostatnich, kiedy to okazało się, że bilboard ze stylizowanym wizerunkiem wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera na tle bramy oświęcimskiego obozu został unieruchomiony z powodu braku funduszy na benzynę. Kiedy byłem w Birmingham na zaproszenie działającej w Wielkiej Brytanii młodzieżowej polskiej organizacji Patriae Fidelis, dowiedziałem się, że właśnie prowadzą zbiórkę pieniędzy na ten cel, dzięki czemu wkrótce bilboard znowu ruszył w drogę, bodajże do Belgii i dalej – do Niemiec. Tak to się wszystko odbywa, co wzbudza we mnie podejrzenia, że władza dygnitarzy z Ministerstwa Spraw Zagranicznych nie sięga poza próg ich gabinetów – że sekretariaty i korytarze w gmachu MSZ już są eksterytorialne, to znaczy – pod jurysdykcją „zespołu” skompletowanego według kryteriów rasowych jeszcze przez pana prof. Bronisława Geremka. Nic więc dziwnego, że w takiej sytuacji polska polityka historyczna została szczelnie zablokowana przez znakomicie skoordynowane polityki historyczne: niemiecką i żydowską, z których pierwsza jest nastawiona na delikatne, ale cierpliwe i metodyczne zdejmowanie z Niemiec odpowiedzialności za II wojnę światową, a druga – na stopniowe przerzucanie jej na winowajcę zastępczego, na którego wytypowana została Polska, od której przemysł holokaustu spodziewa się w związku z tym haraczu. Obrazu całości dopełnia „pedagogika wstydu”, wokół której uwija się środowisko skupione wokół żydowskiej gazety dla Polaków pod redakcją pana red. Adama Michnika, która ostatnio przyznała tytuł „Człowieka Roku” zastępcy przewodniczącego Komisji Europejskiej Fransowi Timmermansowi, co to w charakterze owczarka niemieckiego tarmosi nieszczęsną Polskę pod pretekstem uchybień w socjalistycznej praworządności. Mam nadzieję, ze Frans Timmermans i inni unijni dygnitarze nie okażą się niewdzięcznikami i że wkrótce rozmaitym tubylczym osobnikom będą przyznawane tytuły Honorowego Folksdojcza, albo jakieś podobne. Pedagogika wstydu, jak wiadomo, nakierowana jest na wzbudzenie w przedstawicielach mniej wartościowego narodu tubylczego poczucia winy wobec Żydów. Uwijają się wokół tego zadania nie tylko „światowej sławy historycy” w rodzaju pana doktora Jana Tomasza Grossa, który podobno znowu odbywa jakieś tournée, ale również „ludzie chałtury”, gwoli zdobycia jeszcze jednego listka do wieńca sławy, a kto wie – może i paru złotych, bo czasy są przecież ciężkie, a porzucona żona-celebrytka, przy pomocy szczwanych adwokatów potrafi wyszlamować człowieka z pieniędzy do gołej skóry. W rezultacie wielu młodych ludzi myśli, że to wszystko naprawdę, podobnie jak Roch Kowalski, któremu nie mogło pomieścić się w głowie, że można podnieść rękę na Radziwiłła, co zresztą, jak wiadomo, przypłacił życiem. Kiedy taka postawa się u nas upowszechni, szlachta jerozolimska będzie mogła panować nad mniej wartościowym narodem tubylczym bez konieczności uciekania się do terroru. W takiej sytuacji nie ma powodu, by komukolwiek przypominać rocznice bitew, nawet jeśli odbywały się z właściwych pozycji i w słusznej sprawie, bo nigdy nie wiadomo, co się komuś z czym skojarzy i być może właśnie dlatego nawet Niebo zablokowało pomysł złożenia wieńców pod pomnikiem w Parku Paderewskiego, bo zaczął padać deszcz tak rzęsisty, że o żadnym pochodzie z rozwiniętymi sztandarami nie mogło być mowy.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz