Przynajmniej w rodzinie Rockefellerów. Oto niezależne merdia głównego nurtu przyniosły wiadomość, że w wieku 101 lat umarł Dawid Rockefeller, „bankier, filantrop i kolekcjoner sztuki”. Tak w każdym razie prezentuje nieboszczyka portal „Onet”, niemiecki kolaborant na Polskę za pośrednictwem firmy Axel Springer, którą podejrzewam, że jest wydmuszką BND – a co będę sobie żałował z folksdojczami! Mniejsza wszelako o folksdojczów, chociaż pan red. Bartosz Węglarczyk pewnie poczułby się dotknięty, podobnie jak Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus przypomnieniem w jednym z moich, mówionych do kamery felietonów, praktykowanego w AK obyczaju strzyżenia do gołej skóry gestapowskich kurew. Dlaczego akurat te nożyce się odzywają – tajemnica to wielka, ale – powiadam – nie o to w tej chwili chodzi, jakie kompleksy nurtują folksdojczów, tylko o długowieczność.
Otóż Dawid Rockefeller podobnież zmarł we śnie na niewydolność serca, a więc śmierć miał lekką i taką właśnie daj Boże każdemu. No, może nie każdemu w tym wieku, bo nie każdy jest miliarderem, o majątku szacowanym na 3,3 mld dolarów. Gdyby tak, dajmy na to, każdy podopieczny Zakładu Ubezpieczeń Społecznych żył 101 lat, to misterny plan naszego nowego Balcerowicza, czyli pana wicepremiera Mateusza Morawieckiego wziąłby w łeb jeszcze prze 2027 rokiem, który słynny wirtuoz intrygi, czyli pan prezes Jarosław Kaczyński wyznaczył jako cezurę – nie wiemy jeszcze czego, ale nie tracimy nadziei, że zostanie to nam objawione jeszcze przed ujawnieniem trzeciej tajemnicy smoleńskiej. Jak bowiem wiadomo, ubezpieczenia społeczne są rodzajem zakładu; klienci ZUS zakładają się z nim, że będą żyli długo, podczas gdy ZUS zakłada się z nimi, że będą żyli krótko. Warto zwrócić uwagę, że ZUS jest agendą państwową i jest zainteresowany, żeby obywatele żyli krótko, możliwie jak najkrócej – a państwo ma wiele sposobów, by ten cel osiągnąć i wcale nie musi ich o tym informować, podobnie jak pan dr Krzysztof Gojć, co to – jak po cichu opowiadają sobie pensjonariuszki agencji towarzyskich - wstrzykuje w pośladki, biusty i wargi, sromowe i twarzowe, rozmaite balsamy, nie musi informować swoich łatwowiernych pacjentek ani o składzie tych specyfików, ani nawet o swoich prawdziwych umiejętnościach. Tak to już jest z doktorami od czasów starożytnych, kiedy to jakiś bystry obserwator zauważył, że to najszczęśliwsi ludzie na świecie, bo ich sukcesy opromienia słońce, a ich porażki skrywa ziemia. Toteż trudno się dziwić, że pan dr Krzysztof Gojć, reklamujący swoje umiejętności w TVN, którą podejrzewam, że została utworzona za pieniądze ukradzione przez wywiad wojskowy z Funduszu Obsługi Zadłużenia Zagranicznego, jest zadowolony ze swego rozumu do tego stopnia, że wystawia nie tylko diagnozy w zakresie botoksów w wargach sromowych, ale również – diagnozy psychiatryczne. Mniejsza zresztą o tego adepta medycyny, bo pewnie usłyszymy jeszcze o nim przy jakiejś sprawie, bo przecież najważniejsza jest długowieczność. Otóż zapamiętałem z dzieciństwa artykuł zamieszczony w przedwojennym tygodniku „Na Szerokim Świecie”, który mój ojciec nie tylko prenumerował, ale kolejne roczniki pooprawiał, dzięki czemu , jako dzieci mogliśmy te – jak je nazywała nasza matka - „kuriery” przeglądać i czytać. Stąd zapamiętałem artykuł zatytułowany: „Za strumień złota – strumień życia” - o Johnie Davisonie Rockefellerze, dziadku naszego nieboszczyka który postanowił dożyć stu lat. Aliści kiedy miał lat sześćdziesiąt kilka zaniemógł na jakąś przypadłość, której nawet pan doktor Krzysztof Gojć pewnie nie potrafiłby nazwać po łacinie, bo i skąd! – a wiadomo, że jeśli doktor nie potrafi sobie przypomnieć, jak nazywa się po łacinie choroba, na którą cierpi pacjent, to nie potrafi go leczyć. Ponieważ znajomość łaciny staje się obecnie coraz rzadsza nie tylko wśród doktorów, zwłaszcza tak sławnych, jak pan dr Krzysztof Gojć, (bo czysty typ nordycki i bez mydła jest czysty), ale nawet wśród księży, to nic dziwnego, że medycyna przeżywa rozmaite kryzysy, na które nie skutkują nawet złote kataplazmy. W czasach, kiedy żył, a właściwie – kiedy zmagał się z tajemniczą chorobą John D. Rockefeller, lekarze byli bardziej spostrzegawczy, toteż jeśli nawet nie potrafili nazwać po łacinie tajemniczej choroby miliardera, to znaleźli na nią skuteczne remedium. Okazało się bowiem, że najlepszym lekarstwem dla majętnego pacjenta będzie przejście na dietę mleczną – ale z mleka kobiecego. Toteż cztery zdrowe Niemki odjęły sobie od piersi swoje dzieci, żeby karmić Rockefellera. Kuracja trwała dość długo, ale zakończyła się całkowitym sukcesem; Rockefeller wyzdrowiał i odtąd tylko dbał, by nic nie zakłóciło uregulowanego trybu życia, jaki prowadził, to znaczy o posiłków i wypróżnień. Kiedy na przykład niedaleko jego rezydencji miała przebiegać autostrada, której szum mógłby mącić mu ciszę, zapłacił za jej przesunięcie na odległość gwarantującą ciszę. I tak dalej, i tak dalej. Niestety nieubłagana śmierć zabrała go z tego świata w wieku 97 lat – i dopiero wnuk osiągnął cel, a nawet go przekroczył, dożywając 101 lat.
Nieboszczyk założył Komisję Trójstronną, w której uczestniczą rozmaici ambicjonerzy, marzący o udziale w rządzie światowym. Niestety pragnienie pozostawania w przyjaźni ze wszystkimi doprowadziło Dawida Rockefellera do popadnięcia w złe towarzystwo. Najlepszą tego ilustracją są polscy uczestniczy Komisji Trójstronnej. Pan Jerzy Baczyński, który tak naprawdę nazywał się Sroka, został zarejestrowany przez Służbę Bezpieczeństwa jako tajny współpracownik o pseudonimie „Bogusław”. Marek Belka – oczywiście „bez swojej wiedzy i zgody” - został zarejestrowany pod pseudonimem „Belch”. Andrzej Olechowski, chyba za sprawą Gromosława Czempińskiego, obecnie generała, był agentem sławnego „wywiadu gospodarczego” w którym przybrał kryptonim „Must”, a o całkowitym upadku tego towarzystwa świadczył udział w Komisji biłgorajskiego filozofa Janusza Palikota. Wyżyć w takim towarzystwie musiało być coraz trudniej, toteż nic dziwnego, ze Dawid Rockefeller, zaciskając zęby żył i żył, ale w końcu nie miał wyjścia i taktownie umarł.
„Z powieści tej moralny sen wypływa dla młodzieży” - jak głosiła piosenka o Noem, co to „przechadzał się przed Panem” - żeby nawet, a może nawet zwłaszcza w sytuacji powodzenia finansowego zwracać uwagę na towarzystwo, które do wielkich pieniędzy garnie się na podobieństwo much, które – jak wiadomo – nie mogą się mylić. Cóż jednak robić w sytuacji, kiedy z powodu wieku człowiek nie jest tak spostrzegawczy, jaki kiedyś. Wykorzystują to rozmaici szubrawcy, no a rezultaty jak zwykle są opłakane. Okazuje się, że to nie śmierć jest straszna. To starość jest straszna.
Wyścigi starozakonne
W dowcipnym felietonie pana red. Piotra Witta, jakiego wysłuchałem 22 marca w Radiu Wnet, zauważył on między innymi, że kiedyś bogaci ludzie mieli stajnie wyścigowe, puszczali na wyścigach konie, dzięki którym zdobywali sławę, a pewnie również dodatkowe pieniądze. Ta uwaga nawiązywała do Międzynarodowych Targów Książki w Londynie, na których wystawione zostały również książki polskich autorów, a ściślej – autorów piszących w języku polskim: pani Olgi Tokarczuk i Zygmunta Miłoszewskiego. Pani Tokarczuk najwyraźniej rychtowana jest na laureatkę literackiego Nobla, z czego najwyraźniej zdaje sobie sprawę i uwija się jak w ukropie, żeby własnymi siłami pomóc bogini Fortunie. „Księgi Jakubowe” - bo taki tytuł nosi opus magnum – opowiadają o XVIII - wiecznym żydowskim hochsztaplerze Jakubie Franku z dawnych Kresów Wschodnich Rzeczypospolitej, który najpierw kreował się na Mesjasza, a później nawet się ochrzcił w Kościele katolickim, ale pierwszy chrzest mu się nie przyjął, podobnie jak w roku 1981 nie przyjął się Andrzejowi Szczypiorskiemu i dopiero udało się za drugim razem, kiedy ojcem chrzestnym Franka został sam król August III. Od tego musiała uderzyć mu do głowy woda sodowa, bo za bardzo się rozbrykał, zakładając coś w rodzaju haremu z tak zwanymi „siostrami”, za co został osadzony na Jasnej Górze, gdzie spędził aż 13 lat. Uwolnili go stamtąd Rosjanie pacyfikujący Konfederację Barską, którym obiecywał, że nawróci Żydów na prawosławie. Wreszcie dostał apopleksji, czyli – jak się wtedy mówiło – szlag go trafił i w ten oto sposób przeniósł się na łono... - no właśnie, nie bardzo wiadomo, czyje. Ten Jakub Frank mógłby być protoplastą feldkurata Ottona Katza z „Przygód dobrego wojaka Szwejka”, ale pani Autoressa nie idzie w tym kierunku, tylko wykorzystuje tę awanturniczą historię w charakterze pretekstu do obnażenia prawdziwego i co tu ukrywać – odrażającego wizerunku mniej wartościowego tubylczego narodu polskiego, który nie tylko „kolonizował”, ale w dodatku straszliwie uciskał „mniejszości”, a zwłaszcza – tę najważniejszą. Polacy jako „mordercy Żydów”. W ten sposób pani Olga Tokarczuk znakomicie wpisuje się w „pedagogikę wstydu”, w ramach której już od początku 1990 roku, kiedy to, wraz z „upadkiem komunizmu” pojawiły się widoki na uczynienie z Polski żerowiska dla żydowskich organizacji przemysłu holokaustu, rozmaici ochotnicy nieubłaganym palcem kłują Polaków w chore z nienawiści oczy. Pani Tokarczuk nie daje się w tej konkurencji nikomu wyprzedzić, no, może z wyjątkiem nieboszczyka Jerzego Kosińskiego, co to przypisał polskim chłopom z Podkarpacia takie wyrafinowanie w seksualnych perwersjach, że aż zadziwił awangardę Manhattanu, więc nic dziwnego, że zarządcy stajni właśnie ją wystawili w Londynie do wyścigów starozakonnych. Jeśli się sprawdzi, to może nawet wystawią ją do gonitwy o nagrodę Nobla, dzięki czemu kiedyś dostąpi zaszczytu zajęcia miejsca w samym centrum łona Abrahama, którego nie będzie musiała dzielić nawet z Wisławą Szymborską, która, korzystając z przywileju urodzenia, skwapliwym językiem wielbiła Stalina, a na pedagogikę wstydu już nie zdążyła.
Ale właściciele stajni byliby złymi gospodarzami, gdyby stawiali tylko na jedną klacz, nawet tak obiecującą, jak Autoressa. Toteż wschodzącą gwiazdą starozakonnych wyścigów okazał się pan Zygmunt Miłoszewski, młodszy od pani Tokarczuk o całe 14 lat, więc jest szansa, że pobiega dłużej, kiedy już zarządzający stajnią pisarzy i artystów odprzedadzą Laureatkę do rzeźni, ma się rozumieć – rytualnej. Pan Miłoszewski karierę pisarską rozpoczynał od kryminałów, ale zorientował się, że prawdziwy cymes kryje się w literaturze ambitniejszej – w tym mianowicie, by chłostać „katolickie i klerykalne wymysły”, które zaowocowały „pogromami”, nawet „już po holokauście”. Najwyraźniej pan Miłoszewski już się zorientował, w którym żłobie jest siano, a w którym owies, więc wróżę mu wielką karierę – oczywiście według kolejności – a pani Tokarczuk w kolejce do Nobla zdążyła stanąć wcześniej.
Ale to nic, bo w miarę narastania apetytów literacka kuchnia nie nastarczy ze świeżymi daniami i musi podawać również odgrzewane kotlety w rodzaju „Malowanego ptaka” wspomnianego tu Jerzego Kosińskiego, który ma zostać nie tylko przerobiony na film, ale również na przedstawienie teatralne, bodajże w Poznaniu. Wprawdzie Joanna Siedlecka sprawdziła w swoim czasie rewelacje Jerzego Kosińskiego, który nawet nazwisko wyssał sobie z palca, bo tak naprawdę zwał się Lewinkopfem i okazało się, że to wszystko blaga i konfabulacja. Swoje odkrycia przedstawiła w książce „Czarny ptasior”, która wywołała rezonans wśród nowojorskiej bohemy na tyle, że do Polski wybrał się „rewizor iz Pietierburga”, celem sprawdzenia Joanny Siedleckiej. Kiedy okazało się, że napisała cała prawdę i tylko prawdę, zameldował o tym w Nowym Jorku, co zapoczątkowało zmierzch dobrego fartu Kosińskiego-Lewinkopfa, którego w końcu znaleziono w wannie z głową owiniętą w foliową torbę. Wydawałoby się, że to znakomity temat dla pana Miłoszewskiego, ale on już chyba do wyższych pnie się grządek („a tu do wyższych pnę się grządek w mej firmie „Trwoga & Żołądek””), więc jeśli by nawet coś wspomniał o autorze „Malowanego ptaka”, to najwyżej w tonie apologetycznym, ewentualnie martyrologicznym, jako prawdopodobnej ofierze polskiego antysemityzmu. Skoro tedy w ramach „pedagogiki wstydu” tubylcze szkapy sięgają po „Malowanego ptaka”, żeby na jego skrzydłach wzlecieć ku słońcu, to znaczy, że w branży przemysłu holokaustu zbliża się znakomita koniunktura, na co wskazuje również wyznaczenie na 27 marca otwarcia w Warszawie biura Amerykańskiego Komitetu Żydowskiego, którego zakres działania ma obejmować całą Europę Środkową, pokrywając się dokładnie z zakresem działania zespołu HEART, utworzonego w roku 2011 przez rząd Izraela do spółki z Agencją Żydowską w celu „odzyskiwania mienia żydowskiego” w Europie Środkowej.
Paź nadymany na Zygfryda
Nikt nie jest prorokiem we własnym kraju, a już zwłaszcza w takim, jak Polska, - a szczególnie nie jest nim Donald Tusk. Jako premier owszem, próbował trochę poluzować sobie gorset, jakim skrępowały go stare kiejkuty, wystrugując z banana na stanowisko premiera rządu. Kiedy dowiedział się, że w Polsce przebywa niejaki Peter Vogel, zarządził jego aresztowanie, co niezawisły sąd skwapliwie wykonał. Ten Peter Vogel tak naprawdę nazywał się Filipczyński, pochodził z porządnej, ubeckiej familii, a w latach 70-tych za morderstwo ze szczególnym okrucieństwem został skazany na 25 lat. Jednak w 1983 roku na przepustkę z więzienia wyjechał do Szwajcarii, gdzie zmienił nazwisko na Peter Vogel i został finansistą. Na jakich finansach? Tego nie wiem, ale możliwe, że został zatrudniony w charakterze strażnika Labiryntu, w którym stare kiejkuty zdeponowały skarby Sezamu, pracowicie kradzione z różnych miejsc, m.in. z PEWEX-u. Ujawnione to zostało na marginesie „afery Oleksego”; na początku 1996 roku w tygodniku „Wprost” ukazał się artykuł opowiadający, jak to PZPR kradzione z PEWEX-u walory lokowała w szwajcarskich bankach. Np. w latach 1988-1989 wykorzystała 800 zezwoleń dewizowych NBP, a więc musiała wykonywać więcej niż jeden transfer dziennie. Przykładowo jednego dnia przekazała 22 mln franków szwajcarskich i 750 tys. dolarów – i tak dzień w dzień przez 18 lat! O ile wiem, nikt nigdy nie zainteresował się, nie mówiąc już o wyjaśnieniu, kto tym Sezamem zawiaduje, jaki z tej forsy robi użytek, a z faktu, że prezydent Kwaśniewski w ostatnim dniu swego urzędowania Petera Vogla ułaskawił, wysuwam podejrzenie, że właśnie ktoś taki jak Peter Vogel, odcięty czasowo od stryczka w sam raz się na strażnika Labiryntu nadawał. I kiedy premier Tusk kazał go aresztować, minister sprawiedliwości Ćwiąkalski obiecywał sobie, ze w „areszcie wydobywczym” Vogel zacznie śpiewać, a minister spraw wewnętrznych Schetyna spodziewał się nawet wyjaśnienia zagadkowych okoliczności jego wyjazdu do Szwajcarii i jego ułaskawienia. Stare kiejkuty zbagatelizowały aresztowanie Vogla i tylko w niezależnych mediach głównego nurtu ukazała się seria publikacji, jak to niebezpiecznie jest w polskich więzieniach, jak to więźniowie, sami nie wiedząc kiedy, wieszają się na własnych skarpetkach w celach monitorowanych 24 godziny na dobę – więc jak tylko Vogel obejrzał sobie przynajmniej jeden taki program, to już wiedział, czego się trzymać. Ale mijały miesiące, a nikt go z aresztu wydobywczego nie wydobywał, więc chyba zaczął chlapać – bo w dzienniku „Dziennik” ukazały się rewelacje z tajnych zeznań Vogla do których „dotarł” dziennikarz śledczy, jak to generałowi Czempińskiemu ze szwajcarskiego konta jakiś Turek ukradł milion dolarów, a generał nawet tego nie zauważył. Tego dla starych kiejkutów było już za wiele i postanowili przytrzeć premieru Tusku rogi. W rezultacie dziennik „Rzeczpospolita” „dotarł” do tajnych stenogramów z podsłuchów rozmów pana Chlebowskiego, Drzewieckiego i innych, którzy na cmentarzu namawiali się, jakby tu korzystnie ukształtować branżę hazardową w naszym nieszczęśliwym kraju. Premier Tusk dopiero zobaczywszy jak pan Chlebowski wytapia z siebie tłuszcz na oczach całej Polski zrozumiał z przerażeniem, że parasol ochronny nad nim został zwinięty i nie tylko powyrzucał wszystkich zamieszanych w „aferę hazardową”, której – jak się potem okazało – wcale „nie było”, ale również pana Schetynę za to, że – jak powiedział - „ma do niego zaufanie”. Ale starym kiejkutom było to za mało i rząd musiał w dwa tygodnie przeforsować ustawę hazardową z regulacjami korzystnymi dla „służb”, ustawę o IPN, a ponadto premieru Tusku zakazano kandydować w wyborach prezydenckich, czego, jak się wydaje, bardzo pragnął. Tu jednak włączyła się Nasza Złota Pani, obdarzając premiera Tuska Orderem Karola Wielkiego, co dla wszystkich było widomym znakiem, że kto odtąd podniesie na niego rękę, będzie miał do czynienia z samą Naszą Złotą Panią. Ale potem wybuchła afera Amber Gold i Nasza Złota Pani w ostatniej chwili podała premieru Tusku pomocną dłoń, wyciągając go z „polskiego piekła” na brukselskie pastwiska, gdzie pozwala mu leżeć i tłuszczem obrastać, żeby w roku 2010, kiedy przyjdzie pora, został prezydentem polskiego tubylczego bantustanu.
Wspominam o tym nie tylko dlatego, by rozmaitym „obrońcom demokracji” odświeżyć pamięć, ale przede wszystkim dlatego, że właśnie dowiedzieliśmy się, kim tak naprawdę jest Donald Tusk. A spenetrował tę zbawienna prawdę nie byle kto, tylko sam „legendarny” Władysław Frasyniuk, oznajmiając, że „Donald Tusk jest bezpiecznikiem, łącznikiem i gwarancją, że Polska zostanie w UE. On będzie musiał dźwignąć ten ciężar przewidywalności, odpowiedzialności i reprezentować Polskę na arenie europejskiej”. Z obfitości serca usta mówią, toteż dzięki temu lepiej rozumiemy, jaką misje Nasza Złota Pani powierzyła Donaldu Tusku i dokąd zamierza go Mocną Ręką doprowadzić. Myślę, że i Władysław Frasyniuk został o tym, może niekoniecznie w szczegółach, ale w ogólnych zarysach poinformowany, jako wypróbowana, użyteczna transmisja zbawiennych prawd do szerokich mas ludowych.
Wszystko to oczywiście być może, ale – jak mówi poeta - „tymczasem na mieście inne były już treście” i oto niczym grom z jasnego nieba gruchnęła wieść, że złowrogi minister Macierewicz nie tylko – jak zauważył były minister obrony Bogdan Klich - „obciął armii głowę”, przeprowadzając w naszej niezwyciężonej kurację przeczyszczającą, ale w dodatku rozpoczął „redukowanie” polskiej obecności w Eurokorpusie, który jest zalążkiem przyszłych „niezależnych od NATO, europejskich sił zbrojnych”. Nie każdy to pamięta, więc wypada przypomnieć, że kiedy w roku 1954 USA zgodziły się na remilitaryzację Niemiec, to znaczy – pozwoliły Niemcom na posiadanie armii, to nie miały pewności, czy Hitler przypadkiem nie zmartwychwstanie. Toteż kiedy w roku 1955 utworzona została Bundeswehra, Amerykanie wmontowali ją w całości w struktury NATO, przez które maja nad nią surveillance. Po 1990 roku Niemcy wielokrotnie puszczali próbne balony o potrzebie utworzenia europejskich sił zbrojnych poza NATO, ale zawsze spotykało się to ze stanowczym amerykańskim „niet”, bo dla nikogo nie było tajemnicą, że ten pomysł to tylko pseudonim wyprowadzenia Bundeswehry spod amerykańskiej kurateli. I dopiero administracja prezydenta Obamy w lipcu ub. roku na kolejny balon próbny nie zareagowała stanowczym „niet”. Teraz jednak u steru Ameryki jest prezydent Donald Trump, który niechętnie patrzy na niemiecką hegemonię w Europie i – również ustami Teodora Mallocha, kandydata na ambasadora USA przy UE – opowiadał się za powrotem Europy do formuły konfederacji, czyli związku państw, od której odciągnął Europę traktat z Maastricht, narzucając formułę federacji, czyli państwa związkowego. Nie trzeba chyba dodawać, że przy takim podejściu „niezależne od NATO europejskie siły zbrojne” są Ameryce potrzebne, jak psu piąta noga. Nie jest zatem wykluczone, że złowrogi minister Macierewicz, pozostający w kręgu Stronnictwa Amerykańsko-Żydowskiego, nie bez powodu rozpoczął „redukowanie” polskiego zaangażowania w Eurokorpusie, a ta redukcja zbiegła się w czasie nie tylko z otwarciem w Warszawie biura Aerykańskiego Komitetu Żydowskiego, przywitanego przez prezydenta Dudę czołobitnym listem radosnym, ale również z przybyciem do Polski kolejnych formacji amerykańskich i brytyjskich. Nic więc dziwnego, że w tej sytuacji Donald Tusk w oczach osobistości pozostających w orbicie Stronnictwa Pruskiego urasta do rangi olbrzyma, Wielkiej Nadziei Białych, chociaż – disons franchement entre nous - jest on tylko paziem Naszej Złotej Pani, której słucha na podobieństwo bohatera jednej z piosenek Dody Elektrody.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz