Wspomniany Bogdan Tomaszewski, którego miałem szczęście znać, wywodzący się z biednej warszawskiej rodziny, mistrz Polski juniorów w tenisie II Rzeczpospolitej, żywy dowód na to, że za tej okropnej „burżuazyjno-faszystowskiej Polski” dzieci robotników też mogły zajść wysoko w sporcie. W czasie wojny był żołnierzem AK, a potem sławił sukcesy polskich sportowców, gdy właśnie sport często był ujściem dla patriotycznych uniesień narodu trzymanego w klatce niesuwerennego państwa. Tomaszewski był poetą mikrofonu, a lapsusy czy śmiesznostki, które popełniał, dzisiaj raczej tylko rozrzewniają. Gdy chłopak z Kresów Wschodnich, niepokorny kulomiot, uwielbiający sarmacki styl życia Władysław Komar, zdobywał na Igrzyskach Olimpijskich w Monachium w 1972 roku złoty medal, pokonując konkurenta z USA o jeden (sic!) centymetr, nokautującym rzutem oddanym już w pierwszej próbie, to mistrz Tomaszewski w uniesieniu po zakończeniu konkursu krzyczał swoim niezapomnianym głosem, że Komar właśnie biegnie po sportową torbę, bo: „może zostawił tam coś cennego? Zdjęcie kogoś bliskiego albo pomarańcze…”. Miałem wtedy dziewięć lat i nigdy już nie zapomnę tych igrzysk, nawet nie ze względu na zamach terrorystyczny ze strony Palestyńczyków, ale na fakt, że ‒ cóż to za prawdziwie polska historia! ‒ złoty medal strzelecki w tym niemieckim Monachium zdobył Józef Zapędzki, syn polskiego oficera – więźnia niemieckiego oflagu trzy dekady wstecz…
Gdy miałem piętnaście lat, Kazimierz Deyna, mistrz „rogali”, trafiający do bramki nawet z rzutów rożnych – jak choćby w decydującym o awansie do finału MŚ meczu, nomen omen, z Portugalią, na Stadionie Śląskim w Chorzowie ‒w spotkaniu z gospodarzami Mundialu ’78 Argentyną nie trafił do bramki z… rzutu karnego. Do dziś pamiętam nazwisko bramkarza, który zrobił taką krzywdę kapitanowi naszej reprezentacji („Deyna Kazimierz ‒ nie rusz Kazika, bo zginiesz!”). Wówczas i wcześniej zawodnik warszawskiej Legii, a potem Manchesteru City, król strzelców na zwycięskich dla Polaków Igrzyskach Olimpijskich (też w Monachium!) był naszym najlepszym zawodnikiem. Tak jak Kuba Błaszczykowski na Euro 2016 we Francji (najwięcej bramek plus asysta, plus strzelony karny ze Szwajcarami w walce o ćwierćfinał). To paradoks, że najlepszy zawodnik nie strzelił karnego. Futbol bywa piękny i bywa też niestety okrutny. Kuba Błaszczykowski, zawsze zostawiający serce i płuca dla polskiej reprezentacji na boisku, były kapitan, to człowiek o największej liczbie meczów w Biało-Czerwonych barwach pośród grających zawodników. Kiedyś dla Italii decydującego karnego nie strzelił wielki Roberto Baggio. Byli też inni najwięksi, z naszym Deyną na czele. Teraz spotkało to zawodnika cieszącego się może największą sympatią kibiców (media mają innych faworytów).
Ten mecz i ten karny przejdzie do legendy polskiej piłki, tak jak i jego wykonawca – zawodnik będący wzorem poświęcenia dla narodowych barw.
Błaszczykowski, gdy był małym chłopcem przeżył na swoich oczach największą z możliwych rodzinnych tragedii. Wiemy o tym i dlatego tak bardzo zawsze z nim byliśmy – my, kibice.
Gladiatorzy nie zawsze wygrywają ‒ nawet jeśli wspiera ich „gladiator” Russell Crowe. Byliśmy tak blisko, ale przed nami kolejne mecze chłopców z białymi orzełkami na piersiach. Jak śpiewają polscy kibice: „Czy wygrywasz, czy nie – ja i tak kocham Cię”…
© Ryszard Czarnecki
6 lipca 2016
opublikowano w: „Gazeta Polska” nr.27/2016
źródło publikacji: blog Autora
6 lipca 2016
opublikowano w: „Gazeta Polska” nr.27/2016
źródło publikacji: blog Autora
Ilustracja © brak informacji / Reuters
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz