A to ci dopiero zawzięty na dzieci jest ten cały syryjski tyran, prezydent Asad! Jak się tylko dowie, że gdzieś chowają się dzieci, natychmiast wysyła tam siepaczy, niczym Herod do Betlejem i zaraz po dzieciach nie ma śladu. A jeśli siepaczy wysłać nie może, bo, dajmy na to, teren, gdzie występują dzieci, zajęty jest przez bezbronnych cywilów, to wysyła samoloty, które bombardują ten teren ze szczególnym uwzględnieniem miejsc, w których ukrywają się dzieci – najlepiej bombami gazowymi. Co prawda w roku 2014 siepacze prezydenta Asada zostali pozbawieni broni chemicznej przez inspektorów Organizacji Narodów Zjednoczonych, ale wiadomo przecież, że jak Pan Bóg dopuści, to i z kija wypuści – zwłaszcza, gdyby taki scenariusz został uzgodniony przez izraelskiego premiera Beniamina Netanjahu w rozmowie z prezydentem Donaldem Trumpem w lutym br. w Waszyngtonie.
Oczywiście żaden taki scenariusz nie został uzgodniony, gdzieżby znowu, ale gdyby jednak został, no to zrealizowanie go przez bezcenny Izrael nie nastręczałoby żadnych trudności. Bezcenny Izrael ma przecież zdobyczne samoloty rosyjskie, nawet jeszcze z sowieckimi emblematami. Ma też broń chemiczną, podobnie jak jądrową, której oczywiście „nie ma”, bo – jak zauważył w swoim czasie Anioł kardynał Sodano, sekretarz stanu Stolicy Apostolskiej – „od jednych narodów wymaga się czegoś, od innych narodów nie wymaga się nic!” Zatem gdyby taki scenariusz został uzgodniony, to „rosyjskie” samoloty zbombardowałyby przedszkola i żłobki bombami z sarinem, na co cały świat zareagowałby świętym oburzeniem, dając milczące przyzwolenie na przekształcenie terytorium syryjskiego w pustynię, a w najlepszym razie – w obszar cofnięty do epoki kamienia łupanego. Nie ma bowiem sprawy ważniejszej od zapewnienia bezpieczeństwa bezcennemu Izraelowi, żeby – niech Bóg zabroni – nie powtórzył się holokaust. Dlatego właśnie wiele państw Środkowego i Bliskiego Wschodu oraz Afryki Północnej, w następstwie operacji pokojowych, misji stabilizacyjnych, wojen o pokój i demokrację, a także – jaśminowych rewolucji przeciw tyranom - zostało wtrąconych w stan krwawego chaosu. Ale to są narody mniej wartościowe, które można bez ceregieli poświęcić na ołtarzu bezpieczeństwa bezcennego Izraela. Wskutek tego krwawego chaosu, jaki w następstwie wspomnianych szlachetnych przedsięwzięć ogarnął te kraje, przestały one być zagrożeniem dla kogokolwiek, poza oczywiście nimi samymi, bo powaśnione wojujące strony wyrzynają się nawzajem, dzięki czemu potencjalne zagrożenie dla bezcennego Izraela znacznie się zmniejszyło, a ponieważ ten krwawy chaos jest powodem wędrówki ludów do Europy, w której trzon wędrowników ludowych stanowią młodzi mężczyźni przed trzydziestką, a więc – najbardziej zdolni do walki – to zagrożenie dla bezcennego Izraela jeszcze bardziej się zmniejsza, a dla Europy, która w i d z i a ł a żydowskie upokorzenie w czasie II wojny światowej – zwiększa. Oczywiście nie wszystkie państwa regionu zostały wtrącone w stan krwawego chaosu; na przykład Jordania, którą rządzi tyran, w żaden chaos nie popadła. Nikomu nie przychodzi tam do głowy, by obalać tyrana, nikt nie walczy o demokrację – ale bo też Jordania w 1994 roku podpisała traktat pokojowy z bezcennym Izraelem, w związku z czym można zostawić ją na rozmnożenie. Podobnie Arabia Saudyjska, gdzie nikomu nie przychodzi do głowy walczyć o demokrację. Wyjątki bowiem muszą być, bo wprawdzie z punktu widzenia zapewnienia bezpieczeństwa bezcennemu Izraelowi trzeba by zlikwidować wszystkie inne, mniej wartociowe narody, ale z drugiej strony – komu wówczas żydowscy finansowi grandziarze pożyczaliby na procent? Część ludzkości trzeba jednak zostawić, oczywiście po uprzednim wytresowaniu w skakaniu z gałęzi na gałąź. To są te dwie graniczne konieczności, wyznaczające ramy polityki międzynarodowej.
Więc gdyby jednak w lutym zapadły jakieś ustalenia, co do scenariusza, to mógłby on przybrać taką właśnie postać, opierając się na takich właśnie założeniach. Oczywiście nic takiego nie miało miejsca, chociaż na całkiem inną możliwość wskazywałaby deklaracja premiera Netanjahu, że rozmowa z prezydentem Trumpem była „serdeczna”. Skoro tak, to dlaczego w jej następstwie nie mogłoby dojść do serdecznego porozumienia tym bardziej, że prezydent Trump może być już trochę zmęczony nieustannym naporem ze strony żydokomuny w samej Ameryce. Gdyby tak premier Netanjahu obiecał mu, że zwróci się do amerykańskiej żydokomuny z prośbą „”dzieci moje, wstrzymajcie wy się z tym rozbojem”, to dlaczego prezydent Trump miałby nie wydać rozkazu by dwa amerykańskie niszczyciele ostrzelały syryjską bazę lotniczą pociskami „tomahawk”? A taki rozkaz właśnie wydał, prawdopodobnie mając świadomość, że ruscy szachiści w odpowiedzi mogą rozpocząć ostrzeliwanie pozycji bezbronnych cywilów, ze szczególnym uwzględnieniem przedszkoli, szkół i żłobków, jako że syryjski tyran musi być specjalnie zawzięty na biedne dzieci. Najwyraźniej naczytał się Sienkiewicza, który w swoim dzienniku, widać zirytowany jakimiś dziecięcymi hałasami zapisał, że „dzieci są zakałą ludzkości”. W rezultacie nie tylko Ameryka poniesie koszty dewastacji syryjskiego terytorium, ale Rosja też i to co najmniej w połowie. Dzięki temu opinia światowa miałaby wrażenie, że oto znowu obydwa mocarstwa trwają w śmiertelnie wrogim klinczu, podczas gdy tak naprawdę realizowałyby zgodnie izraelski obstalunek. Niektórzy podejrzliwcy powiadają, że podobna sytuacja panuje w naszym nieszczęśliwym kraju, gdzie pod osłoną pozorów straszliwej wojny Platforma Obywatelska i Prawo i Sprawiedliwość krok po kroku realizują scenariusz Judeopolonii w postaci przydzielenia naszemu mniej wartościowemu narodowi tubylczemu szlachty jerozolimskiej, która z kolei zagwarantuje, iż nadwiślańskie terytorium będzie pełniło rolę strefy buforowej między zjednoczonymi już do końca Niemcami i Rosją, to znaczy - rosyjską „bliską zagranicą”. Wspominał o tym jeszcze w 1987 roku sowiecki minister spraw zagranicznych Edward Szewardnadze, a słuszna myśl raz rzucona w przestrzeń, prędzej czy później znajdzie swego amatora.
Oczywiście sytuacja może wymknąć się spod kontroli, ma się rozumieć, nie u nas, tylko na Bliskim Wschodzie, bo Rosja, Iran i Syria orzekły, iż amerykański ostrzał stanowi przekroczenie cienkiej, czerwonej linii i odtąd każdy taki ruch napotka na symetryczną odpowiedź. Może to jednak oznaczać wypełnienie konkretna treścią strategii elastycznego reagowania, która w tym przypadku oznaczałaby, że skoro wy haratacie naszych, to my będziemy haratali waszych. Tę strategię wykoncypował jeszcze w latach 60-tych Robert Mc Namara – że haratamy się – ale na przedpolach, uprzejmie oszczędzając nawzajem terytoria własne. W Wietnamie to się nie sprawdziło, ale w Syrii – kto wie? Wtedy i wilki byłyby syte i pacyfistyczne owieczki całe – bo prawdzie bomby by padały, ale każda miałaby uzgodniony kaliber.
Popłuczyny po Wielkim Tygodniu
Jak zwykle po świątecznej nirwanie przychodzi bolesny powrót do rzeczywistości. I tak jest tym razem, z tą różnicą, że dały znać o sobie skutki myślenia pozytywnego, do którego jesteśmy ze wszystkich stron intensywnie zachęcani. Na czym polega myślenie pozytywne – o tym można by rozprawiać i długi i krótko. Najkrócej można powiedzieć, że myślenie pozytywne wyrasta z przekonania, że nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Ta zasada widoczna jest nie tylko w tak krytykowanym relatywizmie, ale nawet w modlitwach odmawianych w Wielką Sobotę, a konkretnie – w starożytnym „Orędziu Paschalnym”, we fragmencie: „O szczęśliwa wina, skoro ją zgładził tak wielki Odkupiciel”. Nie bez powodu odwołuję się do liturgii Wielkiej Soboty, bo wprawdzie mamy u nas całe stada płomiennych szermierzy konstytucyjnej zasady rozdziału Kościoła od państwa – ale zgodnie z głoszoną jeszcze w latach 60-tych przez prof. Brzezińskiego teorią konwergencji – na taki rozdział jest już chyba za późno. Teoria konwergencji głosiła między innymi, że tkwiący w śmiertelnym klinczu antagoniści stopniowo się do siebie upodabniają. Dlatego Związek Sowiecki wkroczył na nieubłaganą drogę kapitalistyczną, podczas gdy w USA żydokomuna toczy wojnę o kontynuację socjalistycznych przemian, zagrożonych przez złowrogiego Donalda Trumpa. Podobnie w naszym nieszczęśliwym kraju; Kościół hierarchiczny w wielu momentach upodabnia się do Partii, a znowu partyjniacy, a nawet bezpieczniacy, biorąc przykład z generała Jaruzelskiego, który na łożu śmierci na wszelki wypadek podpisał katolicką Volkslistę, pełnymi garściami czerpią wzorce z kościelnej obrzędowości. Tak było i za komuny, kiedy w KC PZPR działała komórka do spraw forsowania obrzędowości świeckiej, no a 19 kwietnia, w wigilię urodzin wybitnego przywódcy socjalistycznego Adolfa Hitlera, mogliśmy się o tym przekonać patrząc na triumfalny wjazd Donalda Tuska do Warszawy, w związku z przesłuchaniem, jakiemu miała poddać go niezależna prokuratura w ramach tarzania w smole i pierzu, stanowiącym, jak wiadomo, jeden z politycznych priorytetów prezesa Jarosława Kaczyńskiego. Wprawdzie Donald Tusk korzysta w Unii Europejskiej z bezwarunkowego immunitetu, więc nie musiał do Warszawy przejeżdżać, ale skoro Nasza Złota Pani zdecydowała, żeby przyjechał, to stare kiejkuty musiały dostać rozkaz, by przekształcić to we wjazd triumfalny. Najwyraźniej był on wzorowany na triumfalnym wjeździe Pana Jezusa do Jerozolimy. Nie tylko zgromadziły się tłumy, wśród których dała się zauważyć osoba aferzysty Mateusza Kijowskiego i muzykanta z KOD, który również tym razem przygrywał zgromadzonym do demokratycznych drgawek, a oskarżany jest o handel kobietami do burdeli, no i oczywiście – posła Stefana Niesiołowskiego, który najwyraźniej wpada w coraz to gorsze towarzystwo. Tłumy wiwatowały na cześć Donalda Tuska i gdyby mogły, to obwołałyby go prezydentem subito. Wiele osobistości bowiem bardzo się już za Donaldem Tuskiem stęskniło, na przykład – pani Krystyna Janda, której trudno się dziwić, zważywszy, jakie alimenty straciła. Ale oczywiście obok tych podobieństw były też i różnice. Pan Jezus jechał ulicami Jerozolimy na oślicy, podczas gdy Donald Tusk drogę od Dworca Centralnego do niezależnej prokuratury przemierzył pieszo. Niektórzy przypisywali to niedociągnięcie trudnościom ze znalezieniem na poczekaniu jakiejś oślicy, ale złośliwcy, których w Warszawie nie brakuje, wskazywali na obecność w tłumie pani Ewy Kopacz i posągowej pani Małgorzaty Kidawy-Błońskiej. Gdyby tak Donald Tusk spróbował dosiąść której z nich, to niewątpliwie Warszawa nieprędko by zapomniała takiego widowiska. Ale stare kiejkuty też się uczą, więc miejmy nadzieję, że następnym razem wszystkie szczegóły będą już lepiej dopracowane.
Przesłuchanie w niezależnej prokuraturze trwało 8 godzin, a dotyczyło porozumienia o współpracy, jakie Służba Kontrwywiadu Wojskowego pod kierownictwem pana generała Janusza Noska podpisała z rosyjską Federalną Służbą Bezpieczeństwa zaraz po katastrofie smoleńskiej. Warto przypomnieć, że szef SKW, na wniosek ministra Siemoniaka został odwołany ze stanowiska przez premiera Tuska w październiku 2013 roku, jak mówiono w kołach wojskowych - „chwytem za nosek”. Po przesłuchaniu, które oczywiście było ściśle tajne, Donald Tusk oświadczył, że miało charakter „wybitnie polityczny”. Ponieważ jesteśmy skazani na domysły, to ja się domyślam, że na niewygodne pytania Donald Tusk,wzorem niezawisłych sędziów i niezależnych prokuratorów zeznających przed sejmowa komisją badającą aferę Amber Gold, odpowiadał: „nie wiem, nie pamiętam”. Na przykład: „panie Tusk, czy był pan premierem rządu? - Nie wiem, nie pamiętam”. Zresztą to może być najprawdziwsza prawda, bo w jakim niby celu stare kiejkuty miałyby informować premiera Tuska o siuchtach z rosyjską FSB? Premieru Tusku wystarczało, że jak już podpisał bez czytania, co mu tam podsunięto (tak było przecież z traktatem lizbońskim, do czego sam się przyznał!), to wsiadał sobie w samolot i leciał do Gdańska „haratać w gałę”, podczas gdy sprawami naprawdę ważnymi zajmowały się osoby starsze i mądrzejsze.
Pośrednio domysły te potwierdza raport Najwyższej Izby Kontroli z sierpnia 2014 roku, z którego wynika, że w naszym nieszczęśliwym kraju „nikt” nie kontroluje tajnych służb. Oczywiście słowo: „nikt” oznacza tylko, że tajnych służb nie kontrolował żaden konstytucyjny organ państwa, bo przecież Nasza Złota Pani za pośrednictwem starych kiejkutów chyba coś tam kontrolowała? Nic tedy dziwnego, że Donald Tusk nie tylko dla Naszej Złotej Pani, nie tylko dla pani Jandy, ale i dla starych kiejkutów byłby idealnym kandydatem na prezydenta. Temu pragnieniu dał wyraz pochodzący z porządnej, ubeckiej rodziny Włodzimierz Cimoszewicz, w swoim czasie szczęśliwy posiadacz operacyjnego pseudonimu „Carex”, dopatrując się w wezwaniu Donalda Tuska na przesłuchanie czegoś w rodzaju świętokradztwa, którego prokuratorzy nigdy by się nie dopuścili, gdyby nie sterroryzował ich złowrogi Zbigniew Ziobro. Włodzimierz Cimoszewicz już jakiś czas temu zapowiadał wycofanie się z życia publicznego w białowieskie knieje, ale kiedy trąbka wzywa, to nie ma rady; trzeba jechać do TOK FM i nawijać. Dyscyplina przede wszystkim!
Nie tylko zresztą dyscyplina. Żeby na Donalda Tuska nie padło podejrzenie, iż w przeddzień rocznicy urodzin Adolfa Hitlera swoim triumfalnym wjazdem do Warszawy pragnie „przykryć” przypadająca akurat tego dnia rocznicę wybuchu powstania w getcie warszawskim, przypiął sobie do klapy papierowego żółtego żonkila, nawiązującego kształtem do Gwiazdy Dawida. Takiego samego żonkila miał tego dnia w klapie również pan prezydent Andrzej Duda, co pokazuje, że obok obszarów spornych istnieje również ogromny obszar, w którym żadnych sporów być nie może.
Ilustracja © brak informacji
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz